Charyzma i osobowość Lewis
"Terra Incognita" to mroczna podróż w głąb potarganej duszy aktorki, która aktorką chyba czuje się coraz mniej. Słychać, że dziewczyna grająca neurotyczne bohaterki "Urodzonych morderców", "Kalifornii" czy "Dziwnych dni", cholernie poważnie traktuje swoją przygodę z muzyką. To nie są wygłupy pokroju hiphopowej "kariery" zmanierowanego Joaquina Phoenixa czy piosenek Dona Johnsona sprzed lat. Lewis ma przede wszystkim charyzmę i osobowość, które sprawiają, że przy totalnym deficycie wyrazistych wokalistek rockowych (jak długo można bić pokłony przed PJ Harvey?), wyrasta na wielką postać.
- tak o najnowszej płycie Juliette Lewis pisze dziennikarz muzycznych stron Interii.pl. Album dostaje notę 9 w skali 10 punktowej i trzeba przyznać, że pokrywa się ona z opinią większości krytyków, którzy są co do tego krążka wyjątkowo jednomyślni! Dalej możemy czytać:
Trudno nie zawisnąć do dołu głową słuchając doskonałego "Romeo", czasoprzestrzeń rozkosznie się zakrzywia przy psychodelicznym "Female Persecution" (jednak Omar...), zresztą większość materiału to równy, pełen emocji materiał. Trochę nie pasuje mi tylko "Uh Huh", który brzmi jak podkradziony z toaletki Sheryl Crow, ale na przeciwnym biegunie mamy wstrząsające bluesisko "Hard Lovin' Woman", w którym wydaje się, że Lewis ma na nazwisko Joplin. Janis Joplin. A pół-akustyczny finał "Suicide Dive Bombers" wybrzmiewa w głowie, jeszcze wiele minut po tym, jak się kończy.
Liczę na to, że po "Terra Incognita" kariera muzyczna Juliette Lewis przestanie być traktowana z przymrużeniem oka. Jeśli nie, Lewis wam to drwiące oko wyłupi.
Nam nie pozostaje nic do dodania - oprócz tego, że polecamy album "Terra Incognita"! Całość recenzji znajdziecie pod tym linkiem.