To wtedy spotkało się dwóch zapaleńców, dysponujących jednak czymś więcej niż tylko zapałem. Roman Radoszewski i Jacek Adamczyk byli dziennikarzami, ten drugi także managerem muzycznym, obaj w każdym razie dysponowali siecią odpowiednich kontaktów i argumentami nie do odrzucenia. Za podstawowy robiła rosnąca popularność heavy metalu w Polsce i brak imprezy muzycznej o skali adekwatnej do rzeczonej popularności. Sam pomysł narodził się w głowie Jacka Adamczyka: „Ze środowiskiem metalowym związany byłem od najmłodszych lat. Już jako początkujący dziennikarz muzyczny, manager katowickich zespołów metalowych, chciałem zorganizować imprezę o wymiarze ogólnopolskim, ale tylko dla muzyki heavy metal. Swoją koncepcją zaraziłem szefostwo mojego radia studenckiego oraz dziennikarzy muzycznych z Katowic. Najważniejsze, że udało się do mojego pomysłu przekonać ówczesną dyrektor katowickiego „Spodka”, Alicję Dientzl. Miałem gotową koncepcję całej imprezy, ale brakowało mi przede wszystkim „wsparcia” instytucjonalnego. Stąd w komitecie organizacyjnym pojawił się Śląski Jazz Club reprezentowany przez Zbigniewa Gocka. W dość zaawansowanej fazie przygotowań włączenie się do komitetu organizacyjnego zaproponowałem także ówczesnemu managerowi grupy KAT, Tomkowi Dziubińskiemu.” Czasy były dziwne, może dziś to nie do pomyślenia, ale organizacja jakiejkolwiek imprezy bez wsparcia oficjalnej instytucji była najzwyczajniej niemożliwa. Stąd obecność na plakacie reklamującym pierwszą edycję festiwalu Polskiej Agencji Artystycznej „Pagart” (jako przeżytek upadła po zmianie ustroju), WPWS „Spodek” i Śląskiego Jazz Clubu, nawet jeśli z ortodoksyjno-metalowej perspektywy światy jazzu i metalu wydają się mocno odległe. Za istotny należy uznać także fakt wyklarowania się samej nazwy. Prostej, oczywistej, bijącej po oczach. Oddajmy raz jeszcze głos Jackowi Adamczykowi: „Nazwę METALMANIA wymyśliłem na jednym z naszych zebrań. Wpadło mi to do głowy jako analogia do słynnej Beatlemanii. Wszystkim ta nazwa się spodobała i… tak zostało. Do dziś z uśmiechem czytam gdzieniegdzie, że nazwę jakoby wymyślił red. Kiszakiewicz, niektórzy przypisują ją nawet Andrzejowi Marcowi z Pagartu (nigdy nie był na żadnym zebraniu komitetu organizacyjnego), a wielu twierdzi, że imprezę i nazwę wymyślił Tomek Dziubiński. Poniekąd słusznie tak myślą, gdyż… od drugiej edycji Tomasz prowadził ją już bez mojego udziału i można powiedzieć, że wprowadził ją w dorosłe życie. Ale… jakby nie było: to moje dziecko! Zresztą, co miłe, wielu muzyków i ludzi z branży do dziś podkreśla to, że Metalmanię wymyślił Adamczyk.” Generalnie pomysł był prosty: wyłonić w drodze konkursu młode, obiecujące formacje, skład uzupełnić o polskie doświadczone zespoły, a wzbogacić udziałem artystów zagranicznych. Za ostatni punkt pełną odpowiedzialność wziął Pagart, który - jak się okazało – wyczucie do metalu miał nie najlepsze, ale o tym za chwilę. Pięcioosobowe jury w składzie: Jacek Adamczyk, Krzysztof Brankowski, Tomasz Dziubiński, Zbigniew Gocek i Roman Radoszewski spośród blisko 50 materiałów przesłanych na kasetach (tak, tak, Droga Młodzieży – nie w formacie mp3) wyłoniło dziesięciu finalistów, dla których nagrodą miała być możliwość stanięcia na scenicznych deskach „Spodka” u boku cieszących się ogromną popularnością grup Kat i Turbo, a także gwiazd zagranicznych, które u nas w pełni jednak nie rozbłysły. Przejdźmy do meritum. W dniu 4 kwietnia 1986 roku, jako pierwszy historię Metalmanii zaczął pisać – czy może raczej malować dźwiękiem – zabrzański Super Box. Zespół mający na koncie hit zatytułowany „Biała Dama”, nie grający jednak metalu, a raczej mocnego rocka. Krzysztof Boluk, gitarzysta grupy, wspomina: „Gdy pierwszy raz usłyszałem od Jacka Adamczyka o pomyśle zorganizowania takiej imprezy, to zapytałem, czy Jacek jako pomysłodawca załatwi mi bilet (takie czasy, że nawet bilety trzeba było załatwiać) – do głowy mi nie przyszło, że tam zagramy, a tym bardziej, że jako pierwsza kapela będziemy otwierali pierwszy festiwal, tym samym zapisując się jakoś w jego historii. Sam występ przeleciał bardzo szybko, aczkolwiek jak zawsze, złośliwość rzeczy martwych w pewnym momencie dała znać o sobie – jak wiadomo, graliśmy jako pierwsi i zaczynaliśmy utworem „Ostatnia Wojna”, w którym grałem dość długi wstęp na gitarze, tylko z wokalem. Jaka była konsternacja, gdy po zapowiedzi konferansjerów, Romka Rogowieckiego i Andrzeja Marca (byli cali oblepieni naszymi nalepkami), uderzam w struny, a tu echo. W związku z tym awaria, nerwy, opóźnienie oraz zniecierpliwienie publiki – trwało to, wydawało mi się, że wieczność, a z opresji wybawił mnie Bernie Marsden – facet podarował mi nowe lampy do Marshalla, no i METALMANIĘ’86 można było zacząć!!! Jak pamiętam, graliśmy 4 kawałki. Zaczęliśmy od „Ostatniej Wojny”, dalej na pewno „Schizofrenik”, „Biała Dama”, „Idiotyczny Ktoś”. Do tego wspaniała ówczesna publika, słowem - metalowe święto!!!”. To jednak nie wszystko, bo Krzysztof ma też ciekawe wspomnienia natury bardziej ogólnej: „Brakowało mi wtedy występu TSA. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego prekursorzy ciężkiego grania w wyniku niezrozumiałych animozji nie zostali zaproszeni do wzięcia udziału w tej imprezie. Dla przeciwwagi, z perspektywy czasu do dziś wspominam kapitalną atmosferę (w trakcie jam session w „Leśniczówce”) i świetną imprezę w hotelu (ośrodek harcerski). Trup padał gęsto – nie obeszło się bez strat w sprzęcie i ludziach (śmiech)! Prym wiodła ekipa techniczna zespołu 666 XHE wespół z naszymi technicznymi. Straty to jeden złamany obojczyk - nasz techniczny, Arek, wypadł z pierwszego piętra, a powód kuriozalny: w hotelu były drzwi balkonowe, ale pewnie na same balkony zabrakło już środków, o czym niestety Arka nie poinformowano. A chłopakowi duszno było i chciał się na balkonie przewietrzyć. On w ogóle miał pecha, następnego dnia, dzieła z jego obojczykiem, tudzież z ogólnym wizerunkiem, dokończyła milicja obywatelska - dostał parę pałek, gdy czekał oddelegowany na dworcu w Katowicach po nasze dziewczyny, czy może już w niektórych przypadkach żony”. Powróćmy jednak na spodkową scenę. Jako kolejny zaprezentował się wrocławski heavymetalowy Vincent Van Gogh (później znany jako Vincent), po nim także heavymetalowy 666 XHE z Raciborza. Gitarzysta „Szóstek”, Marian Slanina, mieszka obecnie w Niemczech, ale koncert doskonale pamięta: „Ten festiwal znaczył dla nas bardzo wiele. Dostanie się w tamtym okresie do radia czy innych środków masowego przekazu nie należało do spraw najprostszych. Tym bardziej jeśli się grało taką, a nie inną muzykę. Graliśmy na różnego rodzaju przeglądach, festiwalach, jak wiele podobnych nam zespołów. Tylko tak mogliśmy prezentować naszą muzykę szerszej masie publiczności i tym samym promować zespół. Muzyka, której można było na takich imprezach posłuchać, stylistycznie była oczywiście skrajnie zróżnicowana, dotyczyło to również zainteresowań i oczekiwań zgromadzonej na widowni publiczności. Metalmania miała pod tym względem zupełnie inny charakter. Dla nas było to jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych w naszej krótkiej historii. To był prawdziwy egzamin dojrzałości. Tak naprawdę byliśmy jeszcze młodym zespołem. Po raz pierwszy znaleźliśmy się w gronie zespołów i ludzi, których zainteresowania muzyczne były podobne, zbliżone do naszych. I bez żadnych kompromisów. Można śmiało powiedzieć: „Sami Swoi”. Nie bez znaczenia było oczywiście miejsce, w którym ten festiwal się odbył. Katowicki Spodek. Absolutny kult. Dla nas było to, przyznajemy się bez użycia przemocy, wprost magiczne miejsce. Wcześniej mieliśmy okazję zobaczyć kilka koncertów w Spodku i zawsze byliśmy tym miejscem zafascynowani. Niejednokrotnie obiecywaliśmy sobie, że kiedyś tutaj zagramy.No i proszę: udało się (śmiech). A wspomnienia z samej sceny? Nasze „elektroniczne" intro i początkowo trochę zdezorientowana publiczność. Oczekiwanie na nagłośnienie i oficjalna próba po północy, po paru godzinach bezczynnego siedzenia. Nasz wokalista (Zbyszek), który spadł ze sceny po koncercie i boleśnie się potłukł. Wywiady, dyskusje, setki autografów, wspaniała publiczność oraz... mnóstwo milicji i kontrole. Sam fakt, że udało nam się na tym festiwalu zagrać, utwierdził nas w przekonaniu, że jesteśmy na dobrej drodze i mobilizował do dalszej pracy. Było to również takie małe wynagrodzenie za te wszystkie godziny, które każdy z nas poświęcił i spędził z instrumentem w rękach. Najważniejsze jednak było, iż zgromadzona w Spodku publiczność przyjęła nas bardzo serdecznie. Już po pierwszych taktach wiedzieliśmy, że jest OK. Trema, zdenerwowanie i napięcie, które nam towarzyszyły jeszcze na krótko przed występem, ustąpiły miejsca pozytywnym odczuciom i emocjom. Co tu dużo mówić, granie muzyki na żywo sprawiało nam zawsze niesamowitą frajdę. Także reakcje i komentarze bezpośrednio po naszym występie były dla nas miłym zaskoczeniem. Niejako potwierdzeniem tego były bardzo przychylne recenzje, które pojawiły się w prasie, nie tylko muzycznej, po zakończeniu festiwalu. Byliśmy i nadal jesteśmy dumni z tego, że mogliśmy zagrać na chyba pierwszym tego rodzaju Festiwalu zorganizowanym na terenie krajów socjalistycznych. Chylimy czoła przed ludźmi, którzy podjęli sie w tamtych, nie zawsze łatwych czasach, organizacji takiej imprezy”. Heavymetalowy Jaguar z Sopotu wystąpił z pozycji zespołu z niemałym już doświadczeniem scenicznym (bo, niestety, szczęścia rejestracji swojej muzyki w studio nagraniowym nigdy nie zaznali…), a mimo to i oni musieli zmierzyć się z problematycznym brzmieniem. Dariusz Grzechnik, wtedy już tylko wokalista (wcześniej łączył śpiew z… bębnieniem): „Wrażenia ogólne mam dobre, chociaż na próbie było super, a na koncercie byliśmy o wiele ciszej na przodach, nie pamiętam już dokładnie, kogo z konkurencji to była „zasługa””. Na plakatach i broszurach pojawiła się również nazwa Test Fobii, w rzeczywistości w Katowicach wystąpiła thrashowa formacja Test Fobii – Kreon. Wszyscy, którzy zapamiętali wrocławian z jarocińskiego występu przed rozłamem, znaleźli się w stanie ciężkiego szoku. Zmiana stylistyki zrobiła swoje, sami muzycy podkreślają, że jakość występu należałoby też łączyć z komfortem gry. Dariusz Żelechowski: „Chociaż nie byłem wtedy nowicjuszem, bo np. Halę Ludową (dziś Stulecia) we Wrocławiu miałem już zaliczoną, to Spodek zrobił ogromne wrażenie. Wyjątkowy komfort na scenie, profesjonalna i bardzo życzliwa obsługa techniczna, świetna organizacja sceny, wszystko na czas, bez obsuwy, a jednocześnie żadnej nerwowości - jak w bajce!”. Jako kolejne scenę opanowały dwie ekipy z Poznania. Wilczy Pająk, z Leszkiem Szpiglem na wokalu, grał wtedy muzykę o wiele bardziej bezpośrednią niż później, pod szyldem zmienionym na Wolf Spider i z nowym już wokalistą. Dla Turbo ten występ był szansą na udowodnienie przynależności do metalowej sceny. A ponieważ zespół po raz pierwszy wystąpił wtedy z materiałem z „Kawalerii Szatana”, łatwo się domyślić, że wszystkim malkontentom odebrało mowę. Dzień pierwszy zakończyły występy zespołów zagranicznych. Killer, jako belgijska wariacja na temat Motorhead, przyjęty został raczej ciepło, zupełnie niemetalowa Alaska, znana przed wszystkim z racji udziału Berniego Marsdena z Whitesnake, miała szczęście grać ostatnia, dzięki czemu metalowi ortodoksi oszczędzili jej agresywnych zachowań, po prostu wychodząc z obiektu. Otwarcie drugiego dnia festiwalu (5 kwietnia 1986) przypadło w udziale krakowianom z VooDoo. Gitarzysta, Andrzej Knapp, do dziś z wielkim zaangażowaniem podchodzi do spraw zespołu. Stąd też wyczerpująca temat wypowiedź: „Wierzyliśmy, że się zakwalifikujemy i tak się stało. To była przysłowiowa kropka nad „i” dla naszej ogromnej pracy, którą wykonaliśmy, grając od 1984 roku codziennie po 5-6 godzin na próbach, aby jak najlepiej wypadać w przyszłości na koncertach. Utopiliśmy wszystkie oszczędności swoje i naszych rodzin w profesjonalny sprzęt, aby mieć identyczne brzmienia jak „zachodnie” kapele. I tak się stało. Festiwal był nobilitacją dla nas i naszej muzyki. Myślę, że wszystkie zespoły były po prostu szczęśliwe, że są w centrum tak ważnego wtedy wydarzenia, jakim był pierwszy, podkreślam: pierwszy festiwal muzyki metalowej w komunistycznej części Europy. Nie wiem, jak organizatorzy przekonali wówczas władze, aby on zaistniał?! Jako uczestnicy przyglądaliśmy się sobie i w duchu zadawaliśmy sobie pytanie, kim są pozostałe kapele i co grają. Po pierwszym dniu puściły hamulce i wszystkie kapele się zaprzyjaźniły, co uhonorowaliśmy wspólnymi wieczornymi spotkaniami (śmiech). Czuliśmy, że jesteśmy uczestnikami w tworzeniu historii polskiej muzyki metalowej. Wrażenia w czasie koncertów i po nich były dla nas ogromne. Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nasze poświęcenie i poświęcenie naszych rodzin nie poszło na marne. Nikt z nas nie myślał wtedy o kasie, chcieliśmy grać naszą muzę i mieć z tego satysfakcję. Dzisiaj wiemy, że przez 2 dni festiwalu przewinęło się około 7-9 tys. widzów. Po latach dowiedziałem się, że sporo też nie przyszło ze względu na wiek 12-15 lat (rodzice nie pozwalali). Poza tym muzykę metalową łączono wtedy z kultami satanistycznymi, co w kraju katolickim, mimo komuny, też dawało efekt. Propaganda zrobiła swoje”. Nie sposób jednak nie zadać ekipie z Voodoo pewnego bardzo specjalnego pytania. Album „Heavy Metal VooDoo” otwiera utwór zatytułowany „Metalmania”, który spokojnie mógłby dzierżyć honory metalmaniowego hymnu. Czy należy doszukiwać się związków pomiędzy jego tytułem a festiwalem i czy w ogóle wybrzmiał w „Spodku” w dniu 5 kwietnia? A. Knapp: „Na festiwalu pamiętam, że jako pierwszy utwór zagraliśmy "Czas VooDoo". Co do dwóch pozostałych...? „Metalmania” była świadomym utworem, hołdem dla wszystkich fanów metalu. Myślę, że należy go połączyć właśnie z festiwalem. Ale proszę mi wierzyć: n i e p a m i ę t a m, czy go zagraliśmy, chyba tak. Tu muszą się wypowiedzieć historycy czy fani - znawcy tematu.” Po heavymetalowym grzaniu szczęścia nie zaznała wymuskana ekipa z Ferrum, adresująca swe dźwięki do fanów glam rocka. Takich w Spodku było niewielu, pozostali zgodnie z ówczesnymi regułami wygwizdali i obrzucali zespół, czym tylko się dało. Wszystkie rogate dusze czekały już na Vader, który wtedy niewiele miał jeszcze wspólnego z późniejszym obliczem. Peter: „Występ na Metalmanii w kwietniu 1986 roku był jednocześnie pierwszym większym koncertem Vader. Kilkakrotnie byliśmy zapraszani na ten największy w Polsce festiwal Metalu, ale to właśnie pierwszą edycję pamiętam najdokładniej. Vader'a wybrano na podstawie kasety nagranej na jednej z prób, jaką wysłaliśmy wraz z całym materiałem promocyjnym do Katowic. Szczerze mówiąc, nikt z nas nie liczył nawet na odpowiedź... aż któregoś zimowego wieczora wpadł na salę prób Zbyszek z wypiekami na twarzy i gromkim: „Jedziemy na Metalmanię!!!". Zaskoczenie i radość można było porównać chyba tylko do podpisania kontraktu na debiut Vader dla Earache Rec. sześć lat później. Sam koncert przeleciał jak błyskawica. Strasznie rajcowała nas festiwalowa atmosfera, multum kapel „po fachu", no i świetne przyjęcie przez kilkutysięczną publikę. Dla młodej kapeli z Olsztyna było to przedpiekle wielkiego świata! Zapoznaliśmy się wtedy z Dragonem i Test Fobii Kreon. Byliśmy ortodoksami i szukaliśmy podobnych sobie „dusz”. Metalmania była dla Vader przełomem pod jeszcze jednym względem. W drodze powrotnej pożegnaliśmy się ze Zbyszkiem - współzałożycielem grupy. Chcieliśmy iść w zdecydowanie agresywną stronę muzyki - grać szybciej i bardziej Diabelsko. Zbyszek nie chciał tak grać... Tak więc historia znanego dziś stylu Vader rozpoczęła się właśnie w kwietniu 1986 roku PO festiwalu Metalmania”. Agresywne klimaty pozwolił podtrzymać występ Dragon, sensacją okazał się heavymetalowy Stos ze śpiewającą wokalistką – Ireną Bol. Nawet dziś panie za mikrofonem należą w świecie heavy metalu do rzadkości, wtedy to było wydarzenie na miarę sensacji. Jan i Irena Bol: „Rajcował nas występ na dużej scenie i przed dużąpubliką...chociaż nie był to nasz pierwszy koncert przed taką rzeszą fanów (wcześniej był Jarocin'85). A jednak to Metalmania była o wiele, wiele ważniejsza dla nas, bo to był festiwal z kapelami i muzą tylko metalową, plus granie u boku zagranicznych zespołów. No i nazwa... było zaszczytem grać pod takim szyldem!!! Występ na tym festiwalu zrobił na nas ogromne wrażenie i wrył się na stałe w naszą pamięć. I nie chodzi tu tylko o sam koncert, ale o całą otoczkę festiwalu (przed, w trakcie i po). W całych Katowicach było niebiesko od milicji i niebiesko-czarno od metalowców, wszędzie krążyli techniczni, fotoreporterzy, fani imuzycy, a my byliśmy częścią całości! I to się czuło! Ktośpewnie powie: „ale oni pieprzą... przecież to normalka taki koncert,wręcz cienizna!...teraz jest kilka scen”... Uwierzcie nam, wtedybyliśmy w innym świecie.” Jako jedna z gwiazd zagranicznych, Killer zyskał przywilej występu także w drugim dniu imprezy, podobnie zresztą Alaska. Ich koncerty rozdzielił jednak koncert najbardziej spektakularny i najbardziej przy okazji kontrowersyjny. Kat posiadał już w kraju ogromną renomę, występ na Metalmanii, z wykorzystaniem elementów spektaklu, pełen pirotechniki i efektów specjalnych, pozostawił na widzach niezatarte wrażenia. Jak wspomina Rafał Żelechowski: „Gdy wyszedł Kat, szczęka z lekka mi opadła. Ta oprawa... Dymiło, grzmiało i błyskało jak w piekle. Chociaż akustyk chciał przedobrzyć i przez jakiś czas nie mógł się połapać, chłopcy z Kata byli wtedy chyba w najlepszej komitywie i to było słychać, widać i czuć. Wzorowe widowisko”. Docenił je także w swojej relacji powszechnie wówczas kojarzony dziennikarz, Jacek Demkiewicz, który przy okazji wyróżnił te najbardziej agresywne formacje: Vader, Dragon, 666 XHE i Test Fobii Kreon. Nieco inaczej widzieli to decydenci decydujący o wyborze laureatów – obok 666 XHE i Test Fobii Kreon wyróżnili VooDoo i Stos. Nieliczne były natomiast głosy chwalące wykonawców zagranicznych. Chwali je jednak A. Knapp: „Na mnie osobiście wrażenie zrobiły zaproszone zagraniczne zespoły Killer i Alaska. Dzięki nim mieliśmy wtedy bezpośredni kontakt z muzą z zachodu”. Za kulturę muzyczną występ Alaski wysoko ocenił dziennikarz magazynu „Non Stop”. Inna sprawa, że w tej samej relacji dziennikarz ów skrytykował występy wszystkich polskich zespołów, a i całą imprezę uznał za rozczarowującą m.in. z powodu frekwencji zdecydowanie poniżej oczekiwań. By podsumować pierwszą edycję festiwalu, oddajmy raz jeszcze głos pomysłodawcy: „Za pierwszą edycję Metalmanii, ale w części polskiej, czuję się całkowicie odpowiedzialny. Uważana jest ona do dziś jako jedna z lepszych i najbardziej autentycznych. Na dobór gwiazd z zachodu nie miałem żadnego wpływu. Pod pewnymi względami ta właśnie Metalmania odniosła chyba największy sukces ze wszystkich jakie się odbyły. Po drugie była w tamtych czasach ewenementem, o którym pisały krajowe i zachodnie magazyny muzyczne, i nie tylko. Cóż… kiedy trzeba było się brać za drugą edycję, ten, którego zaprosiłem do współorganizacji (mówię tu o Śląskim Jazz Clubie), w bezczelny i cyniczny sposób oznajmił mi: „ty już tu nie pracujesz”. Nie wiem do dziś tak w zasadzie, o co chodziło… Trudno… Może o to, że to mnie zaprosił Walter Chełstowski do organizacji i prowadzenia dnia metalowego w Jarocinie? Może zbyt głośno mówiłem, że to moja impreza? Na kolejne edycje nawet akredytacji nie dostałem! Gocek z ironicznym uśmiechem wręczył mi bilet na najwyższe trybuny. Cóż było robić? Więcej na Metalmanii się nie pojawiłem. Szkoda. Żałuję. Ale cóż, mówi się trudno i.. kocha się dalej. Od metalu nie odszedłem. Jedynie na kilka lat zrobiłem sobie przerwę. Dziś znów jestem w branży, ale najbardziej żałuję, że nie udało nam się już nigdy później spotkać z Tomkiem Dziubińskim, usiąść, wyjaśnić… dziś bardzo mi żal tego. W końcu razem jakiś czas było nam po drodze… Muszę na zakończenie wspomnieć o jednej osobie, moim przyjacielu, który od początku wspierał mnie w moim pomyśle organizacji festiwalu metalowego i bardzo mi pomógł wprowadzić go w życie – to Piotr Luczyk z KATa. Zresztą… nasz rozbrat z Metalmanią był poniekąd wspólny…”. Nic już jednak nie mogło zatrzymać rozpędzonej machiny. Pod metalmaniowy szyld jeszcze w 1986 r. podciągnięto występy Saxon oraz Accept, a w lutym 1987, na dwa miesiące przed drugą edycją festiwalu, koncerty Metalliki wspieranej przez Kata. Sito eliminacji do festiwalu okazało się jeszcze gęstsze. Na pierwszym etapie, obserwacji poddano zespoły występujące na festiwalu w Jarocinie oraz te, które pojawiły się w osławionym zestawieniu Metal Top 20 Krzysztofa Brankowskiego. Do pakietu dorzucono większość laureatów Metalmanii’86 (za wyjątkiem Testu Fobii-Kreon, hmm…) i tym sposobem wyłoniono 14 zespołów, spośród których 12 zaprezentowało się na żywo w chorzowskiej „Leśniczówce”, a 6 ostatecznie na samym festiwalu. Spośród gwiazd polskich zaproszono całą najważniejszą trójcę, tym razem nie pomijając TSA, wybór gwiazd zagranicznych ostatecznie przypadł w udziale Krzysztofowi Brankowskiemu: „Rzeczywiście – tak się złożyło, że skład zagranicznych kapel podczas Metalmanii’87 był głównie moją zasługą. W tamtych czasach wykonawcy zza Żelaznej Kurtyny byli sprowadzani za pośrednictwem Polskiej Agencji Artystycznej „Pagart”. I to właśnie owa agencja załatwiła zagraniczne gwiazdy (?) na pierwszą edycję Metalmanii. Niestety - brytyjska Alaska i belgijski Killer nie powaliły publiki na kolana i – co było równie ważne - nie przyciągnęły do katowickiego Spodka kompletu widzów. Dlatego postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Osobiście byłem zwolennikiem występu podczas Metalmanii młodych, ciekawych, obiecujących zespołów. W swojej audycji radiowej regularnie ogłaszałem plebiscyty na najpopularniejszych wykonawców mijającego roku, najciekawsze płyty, czy najlepsze nowe kapele. W 1986 roku w kategorii najlepszych debiutantów bezapelacyjnie zwyciężył zespół Helloween. Dlatego postanowiłem zarekomendować szefowi „Pagartu”, Andrzejowi Marcowi, właśnie ten zespół jako kandydata do występu na Metalmanii’87. Dołożyłem do nich kapelę Running Wild, która również cieszyła się już dużą popularnością wśród naszych fanów. Obie, pochodzące z Hamburga, grupy nie były jeszcze zbyt popularne na zachodzie, co oznaczało, że prawdopodobnie będzie je można sprowadzić stosunkowo małym kosztem. Poszedłem do „Pagartu” i mówię, co i jak. Na to Marzec: „Krzysiu, kto to w ogóle jest? Przecież na te zespoły nikt nie przyjdzie i będzie wielka klapa!” Ja na to: „To są najpopularniejsze młode zespoły! Grałem wielokrotnie ich numery w swojej audycji radiowej i wiem, jakie były reakcje”. „Nie, nie będę ryzykował, bo to się nie uda, to są jakieś zupełnie nieznane zespoły, trzeba sprowadzić kogoś innego…”. Ręce mi opadły, ale nie poddałem się. I w najbliższej audycji zadałem słuchaczom jedno proste pytanie: „Kto z was chciałby wybrać się na koncert zespołów Helloween i Running Wild? Reakcja była piorunująca – w ciągu dwóch tygodni otrzymałem ponad 5000 listów i kartek pocztowych od ludzi, którzy chcieliby te kapele zobaczyć! A przecież wiedziałem, że wiele osób ma awersję do pisania i chętnych z całą pewnością jest znacznie więcej. Zapakowałem wszystkie listy i kartki do dużego wora i znowu udałem się do „Pagartu”. Marzec na to: „Co to jest?”. Wysypałem zawartość worka na biurko. Przeczytał jedną, drugą, trzecią kartkę i decyzja została podjęta właściwie natychmiast. Potem okazało się, że zarówno przed Metalmanią, jak i po niej, Helloween będzie grał trasę z Overkillem. Byłoby dziwne, gdyby przez te kilka dni chłopaki z Ameryki nudzili się w Niemczech. Zostali więc dołączeni niejako w pakiecie i również po niewielkich kosztach. W ten sposób na Metalmanii’87 pojawił się rewelacyjny, jak na tamte czasy, zestaw”. Pierwszy dzień festiwalu przypadł na 3 kwietnia 1987 r. Hammer zaprezentował się w zaskakującym glamowym wydaniu – zaskakującym rzecz jasna dla wszystkich, którzy kojarzą ten zespół z czasów późniejszych, gdy łupał konkretny thrash metal. Destroyer z Bytomia ukazał oblicze bardzo przebojowe, ale metalowy lud i tak już czekał na gwiazdy. Ekipa z Turbo zdaniem wielu obserwatorów zagrała jeden z najlepszych koncertów na festiwalu, Grzegorz Kupczyk w wypowiedzi sprzed lat poszedł jeszcze dalej: „Metalmania’87 była chyba najbardziej udana. Najlepsza i najbardziej spontaniczna. Każda kolejna była już gorsza. W 1987 roku zagrały kapele, które na to zasługiwały. Słabsze po prostu odpadały. Turbo miało już wtedy podpisany kontrakt z Noise Records. Wszystko układało się inaczej, Metalmania zaś stała się imprezą z prawdziwego zdarzenia.” TSA pełną satysfakcję dało wszystkim fanom bardziej tradycyjnego podejścia do gry. Gwiazdy zagraniczne… no właśnie, przede wszystkim przyciągnęły do „Spodka” komplet widzów. Overkill zmiażdżył wszystkich bezwzględnym, agresywnym, thrashowym show. Jak na zespół, który zagrał na festiwalu trochę przez przypadek, to było prawdziwe zniszczenie. Na szczęście D.D. Verni i Blitz bez większego szwanku wyszli z konfrontacji z polską milicją, która aresztowała ich za fotografowanie się na tle niewątpliwego obiektu strategicznego, jakim był dworzec kolejowy. Blitz po latach z niedowierzaniem wspominał nie tylko to zdarzenie, ale i „piramidę” utworzoną podczas koncertu przez wspinających się na siebie fanów, czego nie zdarzyło mu się zobaczyć nigdy wcześniej, ale też nigdy później. Running Wild „kupił” wszystkich przebojowością i efektownym „pirackim” wystrojem sceny, związanym bezpośrednio z promocją hiciarskiego „Under Jolly Roger”. Melodia okazała się też główną siłą Helloween, który właśnie wchodził w przebojową erę „Keeeper Of The Seven Keys”. Nie bez znaczenia okazały się też intensywne działania prowadzone na rzecz grupy przez Krisa Brankowskiego. Niemal każdy polski fan metalu Helloween wówczas kojarzył. Dzień 4 kwietnia bardzo udanym występem otworzył Dragon. Udanym to mało powiedziane, bo przyjęcie miały „Smoki” z Katowic wręcz entuzjastyczne. Niezwykła jest również historia koncertu grupy Stos. Oddajmy raz jeszcze głos Jankowi i Irenie Bol: „Metalmania'87 była dla nas szczególna. Było sukcesem, że w ogóle wystąpiliśmy. Do końca nie wiedzieliśmy czy zagramy, ponieważ Irena dziewięć dni przed festiwalem urodziła dziecko. Spekulowaliśmy czy warto się narażać, czy będzie mieć siły, czy damy radę zagrać bez prób... aż dzień przed padła decyzja – „zaśpiewam!” W ten sposób mogliśmy uczestniczyć w drugiej edycji kultowego festiwalu, to wtedy Irenę wspomógł Grzesiek Kupczyk i wykonali w duecie utwór „Ognisty Ptak”. Dobrze się stało, że tam byliśmy, że mogliśmy dzielić deski sceny z takimi kapelami jak Overkill, Running Wild i Helloween. Szczególnie miło wspominam, jak z rana (kiedy ekipa spała zmęczona)na drugi dzień, zakradłem się do pięknego zestawu garów Helloween i sobie troszkę na nich pograłem... wnukom będę o tym opowiadał!!! Podsumowując: niesamowity klimat, niesamowita atmosfera, niezapomniane wrażenia! Moim zdaniem... to wtedy „Żelazna Kurtyna” została zerwana!”. O tym, że żaden z zespołów nie wystąpił na tej edycji przez przypadek, świadczyły kolejne występy: coraz bardziej perfekcyjnego Wilczego Pająka oraz nieco sceptycznie nastawionych wrocławian z Open Fire. Ci ostatni jednak się przełamali, co potwierdza wokalista grupy, Mariusz Sobiela: „Występ na Metalmanii’87? Pierwszy raz zagraliśmy przed taką publiką. To, że byliśmy tacy naturalni i wszystkich z obu stron sceny traktowaliśmy jak najlepszych kumpli, pomogło pozyskać nam niesamowity doping… Zapomnieliśmy nawet o tym, że jako jedyni nie byliśmy ze stajni T. Dziubińskiego, a w tych czasach i w tym miejscu to, hmm… nie pomagało”. Mariusz dodaje też parę uwag odnośnie najważniejszych dla niego występów i ogólnej atmosfery: „Z polskich kapel ogromne wrażenie zrobił KAT – byli niesamowici i przed (pozdrawiam Piotra i kelnera z knajpy w Olimpijskim) i podczas koncertu. Z kapel zza bliższej i… dalszej miedzy – i Helloween, i Running Wild, i Overkill to dla nas przede wszystkim wspaniałe chwile spędzone za sceną. Byli zwykli, tacy dostępni niemal dla każdego – potem na scenie pokazali, że mogą sobie na to pozwolić. Dla nas, wówczas kapeli na początku, jak się potem okazało, niestety bardzo krótkiej kariery – spotkanie z nimi było czymś magicznym. Wówczas takich gości można było oglądać na z trudem zdobytych plakatach, wycinkach z gazet lub na okładkach płyt… To były inne, oj, bardzo inne czasy… i atmosfera – tysiące ludzi ubranych w skóry, dżinsowe katany, z palcami bolącymi od całonocnego wpinania ćwieków w pasy lub pieszczochy… Niewyspani, zziębnięci, głodni… ale nad wyraz szczęśliwi. I co chwilę uciekający gdzieś przed atakami zomowców… Takiej atmosfery nie spotkałem już nigdy. Zero szpanu, prawdziwy spontan! Gdybym mógł, zdarłbym raz jeszcze i gardło, i kolana dla tych ludzi. Szacunek. Wielki szacunek”. Stawkę polską kolejnym genialnym występem zamknął Kat, a zagraniczna ekipa potwierdziła, że to, co zdarzyło się dzień wcześniej, nie było dziełem przypadku. Krótko mówiąc: raz jeszcze pokazali klasę!
Rafał Monastyrski
Moc podziękowań dla Jacka Adamczyka, Andrzeja Knappa, Leszka Wojnicza-Sianożęckiego i Krzysztofa Brankowskiego, bez których pomocy i zaangażowania artykuł ten nie miałby szans powstać w powyższym kształcie. Jeszcze raz dzięki!