XVIII edycja festiwalu została zapowiedziana na 13 marca 2004 roku. Trzynastka w dacie okazała się jednak szczęśliwa, bo w zasadzie wszystkie zapowiedziane występy na obu metalmaniowych scenach doszły do skutku. W zasadzie, bo wszelkie zmiany w obsadzie dokonały się odpowiednio wcześniej. Nikt zatem nie powinien być zaskoczony nieobecnością uprzednio zapowiedzianych Vital Remains i Lacuna Coil, a obecnością Enslaved i Tiamat niejako w zamian. W ostatniej chwili ze składu małej sceny wypadła ekipa z Shadows Land, ale i za nich wytwórnia Empire zaproponowała występ weteranów z Mutilation. Skład małej sceny uzupełniły Neolith, Centurion, Luna Ad Noctum, Chainsaw, Immemorial, Tenebrosus, Hedfirst, Devilyn, Atrophia Red Sun, Asgaard, Bright Ophidia, Spinal Cord. Dla każdego coś miłego, faktem jednak jest, że tłumów w tym akurat rejonie Spodka raczej nie zaobserwowano. A jak wyglądało to z perspektywy samej sceny? Hetzer z Asgaard: „Asgaard na Metalmanii 2004? Spełniają się marzenia, mimo że to tylko mała scena. Samo miejsce i prestiż imprezy zobowiązuje. Trochę niefortunne było to, że byliśmy przed nagraniem „EyeMDX-tasy”, stąd prezentowaliśmy materiał ze starszych płyt. Tym niemniej wspomnienia są bardzo dobre...”. W roli mięsa armatniego, czytaj - formacji otwierającej festiwal, zaprezentowali się starzy wyjadacze z Traumy. Mister: „Marzyłem, aby uczestniczyć w pierwszej Metalmanii w 1986 roku jako widz, niestety byłem małolatem z podstawówy i opcji wyjazdu nie było. Musiały mi wystarczyć opowieści naocznych świadków, czyli po prostu starszych kolegów, i znikoma ilość relacji w ówczesnej muzycznej prasie. SPODEK był od zawsze moim marzeniem. Udało się w 2004 roku, kiedy otwieraliśmy dużą scenę na XVIII edycji Metalmanii. Zostaliśmy rzuceni niczym świeże mięcho na pożarcie głodnym, rozwścieczonym lwom. To był jeden z najtrudniejszych koncertów Traumy w całej ponad dwudziestoletniej historii tego zespołu.”.Mimo kłopotów technicznych była to jednak więcej niż zawodowa próbka umiejętności. Totalnym zaskoczeniem okazał się rewelacyjny występ składu Esqarial & Grzegorz Kupczyk. Marek Pająk wspomina: „Bardzo często i bardzo miło wspominam ten koncert. Był to dla nas szczególny występ, gdyż był to chyba pierwszy nasz wspólny gig z Grzesiem Kupczykiem na wokalu. Promowaliśmy wtedy nasz wspólny album „Klassika”, który nie miał jeszcze nawet oficjalnej premiery. Także w trochę improwizowanej formie, na pełnym spontanie, zagraliśmy tę sztukę. Ale było świetnie! Pamiętam, jak na próbie sprawdzaliśmy intro, a Grzesiu się chyba z kimś zagadał, i gdy usłyszał końcówkę intra, próbował w panice przedrzeć się na scenę. Chyba kilka osób próbowało go złapać he, he”. Jako kolejny, w sposób pewny i zdecydowany, zaprezentował się Decapitated. Vogg: „Uważam, że była to jedna z fajniejszych Metalmanii w całej historii festiwalu. Grało tam kilka moich ulubionych bendów, czyli Krisiun, Morbid Angel i Soufly. Każdy z tych zespołów zaprezentował się doskonale, zwłaszcza Morbid Angel. Dla nas też była to dobra sztuka i myślę, że ludziom się podobało, chociaż trochę nam się wiosła rozstroiły i mieliśmy za wysoko zawieszone gity (śmiech). Steve Tucker pogratulował nam występu i byliśmy zajebiście podjarani, że gościu z Morbid Angel się do nas odezwał (śmiech). No i co tu jeszcze dodać - ogólnie dobre wspomnienia”. Trio z Krisiun może i wizualnie zagubiło się na potężnej scenie, jednak dość skutecznie przemówiły za Brazylijczyków dźwięki. Brutalne i mechanicznie precyzyjne. Epica pojawiła się jako zespół niemalże anonimowy, z jedną, w dodatku oficjalnie niedystrybuowaną w Polsce płytą na koncie. Koncert był przyzwoity, ale z całą pewnością gorszy od każdego następnego na polskiej ziemi. Z niejednoznacznym odbiorem spotkał się występ Wikingów z Enslaved – jedni chwalili go za mistrzowską atmosferę, inni ganili za brak należytego przyłożenia; subiektywnie przechylam szalę ku pierwszej z opcji. Szalenie żywiołowo, a przy tym bardzo tradycyjnie, zaprezentował się Michael Schenker Group – jeden z dwóch powodów, dla których pojawiło się w Spodku niemało fanów-weteranów. Morbid Angel był jednym z zespołów najbardziej tego dnia wyczekiwanych, co potwierdził największy chyba tłum pod sceną. Sam koncert poraził doskonałością, ale także specyficznym chłodem. Zabrakło przede wszystkim diabelskiej magii… O ile jednak Amerykanie schodzili ze sceny z tarczą, to Szwedzi z Tiamat zagrali najzwyczajniej słabo. I nie pomogło nawet wspomaganie się starociami, tak bardzo wielbionymi przez polskich fanów. Znacznie lepiej wypadła ekipa z TSA, choć muzycy sprawiali wrażenie, jakby wyszli na scenę z podciętymi skrzydłami... Moonspell, z dopracowaną scenografią, doskonałym brzmieniem i niezawodnym repertuarem, zaprezentował się niczym gwiazda festiwalu. W niezręcznej sytuacji postawił też Soulfly, który zagrał dla ekstatycznie wprawdzie reagującej, ale zaledwie garstki najwierniejszych fanów. Zdecydowana większość publiczności w pośpiechu opuszczała Spodek, złorzecząc, że gwiazdą w rzeczywistości powinien zostać Moonspell albo Morbid Angel. I faktycznie, ówczesna forma Soulfly wiele pozostawiała do życzenia. Kolejne DVD stało się świetną pamiątką dla uczestników festiwalu, a zarazem drobnym ekwiwalentem dla wszystkich nieobecnych.
XIX edycja festiwalu (12 marca 2005 roku) nie zaskoczyła samą formą, stanowiącą kalkę dwóch wcześniejszych Metalmanii, mogła za to zaskoczyć doborem zespołów, spośród których zdecydowana większość na tej akurat imprezie muzycznej nigdy wcześniej nie grała. Na małej scenie po raz kolejny zagościły wyłącznie zespoły rodzime: Valinor, Dead By Dawn, Naumachia, Abused Majesty, Mess Age, Supreme Lord, Pyorrhoea, Quo Vadis, Hell-Born, Hedfirst, Hermh, Thunderbolt. Większość recenzentów za jej najmocniejszy punkt programu uznało prawdziwie nawiedzony występ Hermh. Miłym zaskoczeniem mogło być bardzo przyzwoite brzmienie pierwszego zespołu sceny głównej: Darzamat wypadł co najmniej dobrze, choć z racji festiwalowej formuły grał zbyt krótko. Gig Dies Irae pod względem muzycznym nie pozostawiał wiele do życzenia, do historii zapisał się natomiast, niestety, jako jeden z ostatnich występów za zestawem perkusyjnym Krzysztofa „Docenta” Raczkowskiego. Cóż… Prezentacja ANJ zapoczątkowała nową świecką tradycję zapraszania na Metalmanię gości zza naszej wschodniej granicy. Jednak przynajmniej w roku 2005 dobór reprezentanta Rosji okazał się cokolwiek nieudany, a w pamięci zapisały się jedynie średnich lotów efekty pirotechniczne. Potop szwedzki – drugie podejście – tak można określić to, co działo się w Spodku przez kolejnych kilka godzin. Najpierw Amon Amarth rzucił na szalę garść deathmetalowych hitów. Publiczność, jakby na przekór niechętnym dziennikarzom, szalała, nic sobie nie robiąc nawet z kompletnie położonego brzmienia. Katatonia żywioł połączyła z podejściem sentymentalnym, a efekt tego połączenia zachwycił znaczną część publiczności. Trzy lata zabrało diabłom z Dark Funeral zebranie się w celu zrekompensowania nieobecności na Metalmanii 2002. Ostatecznie przyłożyli dokładnie tak jak należało oczekiwać. Wściekle, szybko, siarczyście… i monotonnie. The Haunted pojawił się w Katowicach w zastępstwie za Metal Church. I choć w najmniejszym nawet stopniu nie zrekompensował fanom absencji amerykańskich weteranów, to koncert zagrał niezmiernie energetyczny, w czym główną zasługę należałoby przypisać szalonemu Peterowi Dolvingovi. To było niczym lekcja aerobiku dla osób z problemem ADHD. Stawkę szwedzką zamknął Peter Tagtgren i jego Pain. Bezczelnie przebojowy, jak na Metalmanię bezczelnie nowoczesny, a do tego kuszący oko wszystkich samców obecnością basistki i gitarzystki, które, nie wiadomo, czy faktycznie grały, czy tylko z wdziękiem udawały… Było gorąco, choć sam Peter ocenił koncert nieco inaczej („Metal Hammer”, nr 5/2005): „… To był najgorszy koncert jaki zagrałem z Pain. Stałem na scenie i zastanawiałem się, co do cholery mam robić?! Nagle wszystko zaczęło buczeć. Nie wiem, co to było, nikt nie wiedział. Facet za konsolą mówił, że to nie jego wina, obsługa też nie. Ale ktoś musiał coś namieszać, skądś musiało się to wziąć. Mieliśmy tak cholerne sprzężenie, że nie słyszałem siebie na scenie. Nawet nie wiem jak wypadliśmy, bo nic oprócz tego buczenia nie dochodziło do mnie”. Norweski Arcturus, zważywszy na ogromne oczekiwania, rozczarował długością setu. Poza tym było teatralnie, z powiewem niesamowitości w tle. Skoll („Metal Hammer”, nr 9/2005): „Hmm… po pierwsze, to było dość stresujące doświadczenie, bo nie mogliśmy nigdzie znaleźć Vortexa (śmiech). Było trochę pośpiechu, żeby zdążyć na czas. No ale kiedy zaczęliśmy grać, trochę się rozluźniliśmy. Widzieliśmy, że ludziom się podoba, więc… nam też się podobało. Cieszyliśmy się, że możemy zobaczyć naszych fanów z Polski, piszących do nas i słuchających naszej muzyki, a to jest bardzo potrzebne dla zespołu. Tak więc… tak, to był dobry koncert”. Turbo zagrało za to koncert rewelacyjny. Żywiołowy, energetyczny, klasyczny. Można to zresztą sprawdzić na DVD „The History 1980-2005”. Napalm Death przetoczył się po zebranych niczym buldożer, a zaangażowanie Marka „Barney’a” Greenway’a zdeklasowało nawet Dolvinga z The Haunted. Apocalyptica w pierwszej części występu wypadła dość statycznie. W drugiej, gdy Finowie wzięli na tapetę metal(lik)ową klasykę, nie było już wątpliwości, że to właściwy zespół na właściwym festiwalu. Podobnie jak gwiazda - brytyjskie wampiry z Cradle Of Filth. Ale czy na pewno? Poza znakomitą scenografią zabrakło wszak konkretnego kontaktu z ospałą publicznością, a metalowa moc wyraźnie niedomagała w zderzeniu z plastikiem i tandetą. Festiwal jednak jako całość sprawiedliwie można ocenić jako udany. DVD „Metalmania 2005” pozwala na przynajmniej szczątkową tego weryfikację…
XX, jubileuszowa edycja Metalmanii już na etapie zapowiedzi otarła się o falstart. Zgadzała się data (4 marca 2006 roku), zgadzało się miejsce (po raz kolejny Spodek), karuzela zmian dosięgła jednak potencjalnej obsady. A w tej, wg pierwotnych zapowiedzi, jako główna gwiazda pojawić się miał Testament, prócz tego m.in. Carpathian Forest i Painmuseum. Ostatecznie żadna z tych formacji na Metalmanii 2006 nie wystąpiła, posługując się terminologią sportową – falstart na całej linii. No, może niekoniecznie, bo pozostałe atrakcje również prezentowały się cokolwiek kusząco. Atrakcje także na małej scenie, tym razem wzbogaconej o zespoły zagraniczne. Tym samym, prócz załóg polskich – Archeon, The No-Mads, Antigama, Shadows Land, Totem i Corruption – w spodkowym korytarzu rozbrzmiały także kompozycje Centinex, Suidakra, Beseech, The Old Dead Tree, Misanthrope i Belphegor. Ekipa z The No-Mads zagrała w szczęśliwym momencie, gdy ludzi w Spodku było już dość sporo, ale duża scena jeszcze nie wystartowała. Sylwia Papierska: „Nasz występ na małej scenie wspominam całkiem miło. Samo zaproszenie nas na tę imprezę było dla mnie nie lada zaskoczeniem, ponieważ był to okres, w którym thrash metal od dawna już nie gościł na Metalmanii. Grało się bardzo fajnie, można było poczuć profesjonalną obsługę sceny. Mimo że nasz koncert zaplanowano na wczesne godziny przedpołudniowe, czekała już grupka zapalonych thrashmaniaków. Pamiętam, że w pewnym momencie, zapowiadając utwór Destruction, powiedziałam, że thrash metal powróci kiedyś na deski Spodka. Rok później wspominaliśmy to ze śmiechem, bo na Metalmanii jedną z gwiazd był właśnie Destruction! Bardzo miło wspominam też wypite piwko na backstag’u z zespołem Corruption. Thrash And Beer Till Death!”. Największymi pechowcami małej sceny okazali się francuscy Mizantropi, których zmagania obserwowało raptem kilkadziesiąt osób. Philipp de Argiliere („Thrash’em All”, nr 2/2006): „Moonspell zabił Misanthrope (śmiech). Ale dzięki temu byli z nami najzagorzalsi maniacy, którzy nawet znali nasze teksty. To było wspaniałe. (…) Chcieliśmy dać coś specjalnego tym najbardziej wiernym i wytrwałym fanom. Nawet jeżeli było ich niewielu. No, ale jeżeli obok gra Moonspell, to nie można się dziwić, że nikt nie przyjdzie, by cię oglądać”.Wydarzenia na dużej scenie całkiem udanie zainaugurowała Vesania, bez problemu obronił się także metalcore’owy Caliban, stawiając na zachowanie nad wyraz energetyczne. W walce z brzmieniem zupełnie poległ rosyjski Hieronymus Bosch, Soilwork przyjęty został ciepło, ale sam występ był zaledwie poprawny. Koncert Hunter rejestrowano z myślą o wydaniu DVD, wszystko jednak sprzysięgło się, by do tego nie dopuścić. Sprzężenia, piski i fatalne brzmienie spowodowały, że z muzyków uszło powietrze i radość gry. Blackmetalowcy z norweskiego 1349 postawili na nienawistny przekaz i taki też był ten koncert. Zero umizgiwania się do publiczności. „Death Metal Victory!” ryczał cały Spodek podczas występu Unleashed... Tak, to było zwycięstwo death metalu. Johny Hedlund („Metal Hammer”, nr 11/2006): „… Bardzo miło wspominam występ w Katowicach na Metalmanii w marcu tego roku. Kiedy przybyliśmy do obiektu, wszędzie było stosunkowo cicho, ale kiedy wyszliśmy na scenę, ludzie narobili naprawdę nieziemskiego hałasu! Było głośno jak w samym pieprzonym piekle! Fani szaleli jak w 1993 roku lub coś w tym stylu. Przecież nie występowaliśmy w Polsce ładnych parę lat, a tu takie przyjęcie – zupełnie tak jakbyśmy grali u was wczoraj!”. Acid Drinkers zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, skład Evergrey wkroczył na scenę mocno spóźniony i od razu zderzyć się musiał z fatalnym nagłośnieniem. Jonas Ekdal, zapytany przez Darka Kempnego z „Thrash’em All” (nr 2/2006) o to, jak się grało, odpowiedział: „Było… hm, zaskakująco. Przede wszystkim nie mieliśmy pojęcia o tym, że to tak duża impreza. Nigdy przedtem nie słyszeliśmy o tym festiwalu, więc to, co zobaczyliśmy, znacznie przerosło nasze oczekiwania. Podczas tego koncertu po raz pierwszy zagraliśmy na żywo tytułowy utwór z nowej płyty. Polscy fani są wspaniali. Mam nadzieję, że byli nami tak samo pozytywnie zaskoczeni jak my nimi”. U.D.O. zagrał haniebnie krótko. Sześć kawałków, niecałe pół godziny… zdaje się, że ktoś w niewłaściwym momencie postanowił skorygować gigantyczne opóźnienie… Trzy kwadranse z Nevermore okazały się niezapomniane. Totalny, perfekcyjny występ, pierwszy i oby nie ostatni w naszym kraju. Moonspell zagrał – co mogło wydawać się niewiarygodne – jeszcze lepiej niż na wcześniejszych edycjach festiwalu. Anathema – jeszcze mniej metalowo. A może nawet zupełnie niemetalowo, ale występ był prawdziwie magiczny. No może z wyjątkiem fatalnie nagłośnionego kwartetu smyczkowego. Gwiazda festiwalu – wzorem nie najlepszej tradycji wziętej wprost z dwóch poprzednich odsłon Metalmanii – wypadła nie do końca przekonująco. Muzycy wyszli na scenę około pierwszej w nocy… wyraźnie ospali, zmęczeni… tak, tym razem Therion nie zdołał roztoczyć właściwej sobie magii. Choć przyzwoicie wypadł jak najbardziej…
Za miesiąc ostatnia już część historii Metalmanii.