Naszą historię przerwaliśmy w momencie, gdy podczas występu Samael na Metalmanii’99 jednemu z artystów-tancerzy odpowiedzialnych za efekciarski taniec z płomieniami, rzeczone płomienie wymknęły się spod kontroli. Na szczęście tylko na chwilę i bez poważniejszych konsekwencji…
Wszyscy cudem ocaleni w roku kolejnym ponownie mogli wybrać się do „Spodka”. Choć szczerze mówiąc, Metalmania’2000 z założenia adresowana była przede wszystkim do uczestników edycji z roku 1997. Przede wszystkim, ale nie tylko. XV edycja festiwalu odbyła się w dniu 29 kwietnia 2000 roku, a otworzył ją norweski, klimatyczny The Sins Of Thy Beloved. Uczynił to w sposób ciekawy, ale dla audytorium maksymalnie dwustuosobowego. Skład Lux Occulta pojawił się jako niespodzianka. Oddajmy głos Jarkowi Szubrychtowi: „Niewiele brakowało, żeby nasz koncert na Metalmanii nie doszedł do skutku. Dzień wcześniej byłem bowiem w Wiedniu z kumplami na festiwalu No Mercy i chociaż powrót do Katowic obliczyliśmy sobie z zegarmistrzowską precyzją, okazało się, że kierowca - a był nim znany skądinąd zinowiec Przemek Popiołek - zgubił portfel z kasą i wszystkimi dokumentami na... autostradzie. Po prostu położył na dachu auta i odjechał. Ale cuda się zdarzają - przed portfelem leżącym samotnie na asfalcie zatrzymał się autokar wiozący polską wycieczkę i kumaty kierowca zostawił zgubę na przejściu czesko-austriackim, gdzie odebraliśmy to bez trudu. Tyle tylko, że byliśmy ze trzy godziny w plecy! Tego rajdu przez Czechy i Śląsk, wbrew wszelkim ograniczeniom i przepisom, do końca życia nie zapomnę! Jazda to była tak hardkorowa, że ze strachu przed zakończeniem żywota na znaku zapomniałem o tremie związanej z występem na największym polskim festiwalu metalowym. Chociaż, niestety, muszę przyznać, że bardzo wielki w 2000 roku to on nie był. Pan Tomek - nigdy nie przeszliśmy na „ty" - wymyślił sobie edycję klimatyczną i poza Behemothem i Yattering, i do pewnego stopnia nami, na scenie dominowały smutek, depresja, zawodzenie i jęczenie. A okazało się, że publiczność już ma trochę takich lamentów dość, więc tłumów nie było. Przyjęcie mieliśmy bardzo dobre, ale nie wspominam tego koncertu jako wyjątkowej przygody. Oczywiście, fajnie było stanąć na ogromnej i historycznej scenie Spodka, to było nobilitujące, ale nie mieliśmy własnego akustyka, ani menedżera, który zawalczyłby o jakieś ludzkie warunki, byliśmy tylko poganianym bezlitośnie polskim supportem, który miał zagrać pół godziny, więc brzmienie nie było najlepsze, z odsłuchów płynął syf, a rozmiary sceny raczej nas rozpraszały, niż pomagały. Nie był to więc z naszej perspektywy sukces, nie była i porażka - pozostało raczej uczucie niedosytu. Nawet imprezy porządnej nie było, bo musieliśmy wracać do Dukli, nie zostaliśmy na noc w Katowicach. Placki po węgiersku i parę kolejek wódki w jakimś nocnym barze pod Krakowem musiały nam wystarczyć za całą fetę”. Mimo wątpliwości Jarka, Lux Occulta zagrała bardzo dobry koncert, a wielowarstwowa muzyka zespołu wypełniła spodkową przestrzeń w sposób niemalże idealny. Ciepło przywitana została też kolejna niespodzianka – to wtedy Moonlight po raz pierwszy zaprezentował przebojowy „List z Raju”. Szalenie brutalnie obszedł się z widzami Yaterring, tym razem na festiwal dotarł też Behemoth. Nergal zachował tamten występ w pamięci: „To było ogromne przeżycie: raz że Spodek, największy wtedy obiekt w Polsce z tradycją... no i Metalmania. Festiwal, na którym poniekąd się wychowałem... tzn. nigdy nie udało mi się być na sali jako widz, ale do dziś mam w swojej winylowej kolekcji płyty MM Metalmania’87! Występ był dla nas szalenie nobilitujący...i chyba całkiem nieźle sobie poradziliśmy. Pamiętam, że panował chaos... graliśmy gdzieś w środku dnia, ale sala była pełna. Przyjęcie bardzo dobre. Na scenie nie słyszałem nic, ale daliśmy się ponieść... nie za bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić na tak wielkiej scenie... poza tym kable miałem za krótkie (śmiech)! Cóż, byliśmy wtedy jeszcze amatorami nie przyzwyczajonymi do scen takich gabarytów. Czułem się jak pies uwiązany na smyczy (śmiech). Dzikie, ale ciekawe doświadczenie. Jako ciekawostkę pamiętam fakt, że nie mieliśmy gorącego cateringu... ale Tomek Dziubiński wyjątkowo pozwolił mi wejść na stołówkę, gdzie zjadłem cholernie dobry obiad... byłem mu za to naprawdę wdzięczny (śmiech)”.
Artrosis zagrał zaskakująco krótki set, szwedzka Katatonia z powodzeniem ukoiła zmysły… Za skandal większość widzów uznała ograniczenie występu Opeth do raptem trzech utworów. Wieńczący występ, fenomenalny „Demon Of The Fall” pozostawił ogromne poczucie niedosytu. My Dying Bride postawił na ciężar i przygniótł widzów z niespotykaną siłą. Co ciekawe, zmiażdżeni fani byli wręcz wniebowzięci. Aaron („MH”, nr 6/2000): „To był naprawdę dobry koncert! Poza tym był to nasz pierwszy występ tutaj od dobrych trzech lat i baliśmy się, że fani mogli o nas zapomnieć… W każdym razie byliśmy bardzo podenerwowani. Jednak gdy wyszliśmy na scenę i publiczność zaczęła krzyczeć, wiedzieliśmy już, że wszystko będzie w porządku. Szkoda tylko, że koncert trwał czterdzieści minut. Bardzo chcieliśmy zagrać dłużej, mieliśmy nawet przygotowane dwa dodatkowe utwory, ale organizatorzy kazali nam zejść. Tak więc jak powiedziałem: szkoda, że wszystko trwało tak krótko”. Ogromnie rozczarował za to Theatre Of Tragedy, ograniczając się niemal wyłącznie do utworów z albumu „Aegis”. Z debiutu zespół nie zaprezentował nic, z kolei jeden jedyny utwór z „Velvet Darkness They Fear” – w nowej wersji z podkładem rodem z dyskoteki, co wywołało gwałtowne protesty zebranych. Gwizdami został przywitany także premierowy kawałek; zdecydowanie zespół nie mógł zaliczyć tego występu do udanych. Tiamat po raz kolejny zaskoczył. Gdy wszyscy oczekiwali kolejnego smętnego występu, Johan z ekipą wyszedł na scenę i zafundował zebranym rockowe, energetyczne i szalenie żywiołowe show z radością grania na miejscu pierwszym. Gotyk w szatach rock’n’rolla i z ogromnym przymrużeniem oka… XV Metalmania jako całość pozostawiła dobre wrażenia, znacznie słabsza niż w 1997 roku frekwencja mogła wszakże podpowiedzieć organizatorom, że jednorodna stylistycznie, nastawiona na gotyckie odmiany metalu impreza nie ma już raczej racji bytu.
W roku kolejnym, ku zaskoczeniu wszystkich sympatyków imprezy, Metalmania, po raz pierwszy od piętnastu lat, nie odbyła się. Podobno w okresie zimowo-wiosennym nie przetaczała się przez Europę żadna trasa na tyle mocna, by oprzeć na niej festiwal… W każdym razie dziwnej pustki nie wypełniło żadne inne przedsięwzięcie, które mogłoby godnie pełnić metalowe honory.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy w lutym 2002 roku pojawiła się zapowiedź zwiastująca wielki powrót. Stylistycznie miało być tym razem znacznie bardziej różnorodnie, dwa nieszczęśliwe zbiegi okoliczności sprawiły, że raz jeszcze granie klimatyczne pojawiło się w roli głównej. Ale po kolei. XVI edycja Metalmanii odbyła się w katowickim Spodku w dniu 16 marca 2002 roku. Otworzyła ją polska niespodzianka, formacja Thy Disease, wyjątkowo paskudnie potraktowana przez pana za konsoletą. Brzmienie pozostawiało wiele do życzenia od początku do końca, negatywnym punktem kulminacyjnym okazał się cover Madonny, „Frozen”, podczas którego można było jedynie obserwować wysiłki wokalistki; usłyszeć absolutnie już nie. Umiarkowanie przypadł publiczności do gustu występ Flowing Tears, sam w sobie bardzo jednak przyjemny. Jako kolejny miał się zaprezentować Dark Funeral, tyle że Szwedzi spóźnili się na prom… Rozczarowanych fanów black metalu z cała pewnością ukoił jednak rewelacyjny występ Immortal. Raptem trzech muzyków na ogromnej scenie spowodowało, że Spodek niemalże eksplodował… W każdym razie niczym bańka mydlana pękły twierdzenia, jakoby Abbath & Co. nie radzili sobie na żywo z odtwarzaniem własnych kawałków. Amerykanie z Cannibal Corpse zagrali bardzo przewidywalnie, tj. przewidywalnie zmiażdżyli, zmasakrowali, zrujnowali i zgwałcili dźwiękiem. Godzinny set bez jakichkolwiek słabych punktów. I gwiazdy. Gotyckometalowe trio. Wśród nich miał się jeszcze jako co-headliner pojawić klasyczny Saxon, niestety, choroba syna Biffa Byforda pokrzyżowała plany Brytyjczykom, stając się zarazem przyczynkiem dla ogromnego rozczarowania fanów, którzy tego dnia nie otrzymali w zamian żadnej sensownej alternatywy… Fani o szerszych horyzontach z pewnością mogli docenić bardzo pieczołowicie przygotowany występ Moonspell. Choreografia świetnie współgrała z dynamicznie wykonaną muzyką; to był zdecydowanie udany gig. Tiamat, niczym kameleon, ponownie zmienił barwy – tym razem z rock’n’rollowych na bardziej dystyngowane i posępne. Koncert nie był jednak tak dobry jak ten sprzed dwóch lat. Paradise Lost… Tak, ten występ przeszedł do historii jako jeden z bardziej kontrowersyjnych. Repertuar muzycy dopasowali do oczekiwań polskich fanów i postawili na starocie. Być może to był jeden z powodów dziwacznego zachowania Nicka Holmesa. Być może nie potrafił zaakceptować porażki zespołu na polu muzyki niemalże popowej. Być może nie mógł pogodzić się z myślą, że gwarantem popularności zespołu jest kurczowe trzymanie się metalowych korzeni… W każdym razie podczas koncertu obficie klął, rzucał mikrofonem, obrażał fanów i pozostałych muzyków. Niektórzy, zniesmaczeni, wyszli. Pozostali dość zgodnie uznali, że dzięki niekonwencjonalnemu zachowaniu, muzyka Raju Utraconego odzyskała należny jej pazur. I to niewątpliwie jest wersja bliższa prawdy. Aaron Aedy, na sformułowane w formie zarzutu pytanie dziennikarza „Thrash’em All” (nr 6/2002), odpowiedział: „Och, to co widzieliście to naprawdę nic wielkiego. Nick czasem zabawia się na scenie na swój własny sposób, to przejaw jego dosyć czarnego poczucia humoru i aroganckiego sposobu bycia, ha, ha. Ale sam koncert był niezły, zresztą widać to było po reakcji ludzi, którzy nas oglądali. To był nasz pierwszy koncert w twoim kraju po wielu latach i przyznam, że my się nie rozczarowaliśmy. Doceniam pasję, jaką ludzie w Polsce darzą heavy metal, to coś, czego nie oglądamy na codzień…”. Pomimo bolesnych absencji ta edycja Metalmanii okazała się nad wyraz udana, bardzo dobra frekwencja nie budziła wątpliwości co do statusu festiwalu, otwarta natomiast pozostała kwestia, czy oby na pewno na miano festiwalu zasługuje impreza z udziałem zaledwie siedmiu zespołów… Wszelkie wątpliwości miały się rozwiać rok później.
Zmiany, zmiany, zmiany… Liczniej, bardziej uniwersalnie i z dodatkowymi atrakcjami. Taka dewiza zaczęła przyświecać organizatorom Metalmanii, począwszy od jej XVII edycji. Ta doszła do skutku 5 kwietnia 2003 roku. Pierwszym i z całą pewnością najważniejszym novum okazało się zainstalowanie w spodkowym korytarzu małej sceny. Z jej lokalizacją wiązało się wiele niedogodności, tym niemniej dla wielu formacji była to jedna z niewielu szans, by zaprezentować się przed liczną publicznością (to akurat było w dużym stopniu zależne od stopnia atrakcyjności wydarzeń na scenie głównej), a dodatkowo dopisać do zespołowego CV uczestnictwo w prestiżowym festiwalu. I tak w roku 2003 z szansy tej skorzystały zespoły Demise, Parricide, Vesania, Never, Azarath, Strommousheld, Misteria, Anal Stench, Dominium, Crionics i Elysium. Wokalista tego ostatniego, Maciej Miśkiewicz (tak, tak, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa), wspomina: „Perspektywa zagrania na Metalmanii była niesamowicie ekscytująca. Gdyby w czasie pierwszej mojej Mańki w 1992 roku, ktoś powiedział mi, że za 11 lat wystąpię na tym festiwalu, na pewno bym nie uwierzył. To było spełnienie ważnego marzenia i jeden z najważniejszych punktów w historii mojej muzycznej przygody. Droga na festiwal zeszła nam - oprócz uświadamiania debiutującemu wówczas w naszych szeregach gitarzyście Michałowi, dlaczego Slayer to Bogowie - na dywagacjach na temat tego, gdzie i jak funkcjonować będzie odpalona po raz pierwszy w Spodku mała scena. Nie przyszło nam do głowy, że została upchnięta w korytarzu w sąsiedztwie toalet i punktów serwujących hot-dogi. Sam występ? Graliśmy jako ostatni band na mniejszej z festiwalowych aren i bardzo miły pan akustyk przed wejściem na scenę, poinformował nas, że możemy łoić tak długo, jak chcemy. Niestety świeży gitarowy nabytek zdążył opanować tylko osiem numerów. Więc o półtoragodzinnym secie mowy nie było (śmiech).Po festiwalu pewną niespodzianką był list, który znalazłem w swojej skrzynce. Firma Metal Mind wzywała nas do uregulowania należności za zniszczenia - wyrwany prysznic, etc. - w szatni dla kapel grających na małej scenie. Jako, że nie mieliśmy z tymi incydentami nic wspólnego, grzecznie odpisałem, że roszczenia powinny być kierowane pod inny adres”.Pewnie do dziś nie wiadomo, pod jaki… Dobór zespołów na scenę główną był tym razem wyjątkowo różnorodny. Nawet brak zapowiedzianego Mayhem nie był w stanie zepsuć ogólnych wrażeń. A te z pewnością w nienajlepszym wydaniu wyniosła ze Spodka ekipa z Lost Soul, fatalnie potraktowana przez akustyków, co w przypadku kapel otwierających festiwal stało się najwyraźniej przykrą tradycją. Po Lost Soul nastąpiły dwie odsłony ze śpiewającymi paniami w rolach głównych. Jakże odmiennie zaprezentowały się wokalistki Delight i Enter Chaos! Deathmetalowcy z Malevolent Creation z racji nieobecności wspomnianych Norwegów otrzymali do dyspozycji ponad godzinę, co wystarczyło, by zrównać obiekt z ziemią. Po takim strzale nie unieśli ciężaru odpowiedzialności Holendrzy z God Dethroned, na których rzeczona odpowiedzialność spoczęła podwójna, bo przecież wystąpili w zastępstwie za Immolation. Świetnie spisał się Marduk, jeszcze z Legionem w szeregach, a więc o wiele bardziej rozrywkowy niż to później będzie bywało. Obecność kolejnego zespołu mogła być zaskoczeniem w kontekście festiwalu z metalem w nazwie, ale faktem jest, że The Exploited zaprezentował niezwykle energetyczne, wręcz wybuchowe show. Równie nietypowym gościem okazał się zespół Sweet Noise, który w stopniu znacznym ubarwił festiwal. Anathema tradycyjnie nie zawiodła i raz jeszcze zaprezentowała się pięknie, Vader zagrał z typową dla siebie siłą, co tym razem w dwójnasób dało słuchaczom wycisk, bo w kwestii brzmienia było najzwyczajniej miażdżąco. Opeth po raz kolejny zagrał zbyt krótko, by w pełni oczarować, swoją klasę zdążył jednak udowodnić. Rewelacyjny okazał się występ Saxon – Brytyjczycy najwyraźniej za punkt honoru postawili sobie zrekompensowanie fanom zeszłorocznego rozczarowania. Samael, ponownie w roli gwiazdy, skorzystał z ogromnego kredytu zaufania, jakim obdarzyli zespół polscy fani. Być może dlatego nikt nie skarżył się na brak w secie jakichkolwiek nowości… Festiwal jako całość pozostawił więcej niż dobre wrażenia; te po raz pierwszy zostały w pewien sposób utrwalone - fragmenty występów większości wykonawców ze sceny głównej zostały zarejestrowane i wydane na specjalnym krążku DVD. Sześcioletnia era bogatych i różnorodnych Metalmanii właśnie się rozpoczęła...
Rafał Monastyrski