Trzypłytowa „kronika dźwiękowa” podsumowała drugą edycję festiwalu. Wprawdzie tylko w przypadku Open Fire było to stuprocentowe odzwierciedlenie wydarzeń w Spodku, ale nagrania zespołów Wilczy Pająk, Dragon, Stos, Destroyer i Hammer także pozwoliły ocenić ówczesną ich formę. A forma była o tyle istotna, że mogła zadecydować o możliwości występu na Metalmanii’88.
Na scenę Spodka tym razem prowadziły trzy stopnie, czy może bardziej precyzyjnie – etapy. Na pierwszym, spośród 64 materiałów dźwiękowych wytypowano zespoły, które na żywo zaprezentowały swoje możliwości w chorzowskiej „Leśniczówce”. Formacje, które przeszły i ten etap eliminacji, musiały jeszcze poddać się presji dużej sceny i ogromnej publiczności, bo ostatni „schodek” ku metalmaniowemu występowi stanowił występ w ramach przedsięwzięcia nazwanego „Metal Battle” (7 lutego 1988), występ w… katowickim Spodku. Do tego etapu zakwalifikowały się grupy Alastor, Destroyer, Dragon, Genoside, Hammer, Open Fire i Stos. Te swoiste eliminacje połączono z trasą koncertową Nasty Savage, Exumer, Atomkraft i Wilczego Pająka, a ponieważ wszystkie wymienione gwiazdy zachodnie cieszyły się u nas ogromną popularnością, nikogo nie zaskoczył fakt całkowitego wypełnienia Spodka (osiem tysięcy fanów) i dwutysięczny tłum, który w obiekcie już się nie pomieścił. To wszystko świetnie wróżyło III edycji Metalmanii, której datę ustalono na dzień 16 kwietnia 1988 roku. Edycja ta okazała się o tyle nietypowa, że wzorem lat ubiegłych zaplanowano dwa koncerty, tyle że oba… tego samego dnia, począwszy odpowiednio od godziny 9. i 16. Łatwo sobie wyobrazić, z jakimi problemami musiały spotkać się próby „wyproszenia” co bardziej opornych fanów, gdy skończył się czas zarezerwowany dla części pierwszej. A zarówno fani, jak i służby porządkowe były wtedy o wiele bardziej nerwowe niż w czasach obecnych. Nic też dziwnego, że tego typu rozwiązanie zastosowano po raz pierwszy i ostatni. Dobór obsady festiwalu przewidział pewne novum, mianowicie obok dwóch gwiazd zachodnich oraz sześciu zespołów rodzimych, znalazło się także miejsce dla gości z krajów ościennych (i nie tylko) Bloku Wschodniego; jak pokazały wydarzenia, nie wszystkim wyszło to jednak na zdrowie. Niełatwa rola otwarcia przypadła w udziale warszawskim thrasherom z Genoside. Grupa, nie dość, że zaprezentowała się w nowym składzie i ze świeżym materiałem, to musiała przyjąć rolę „obiektu doświadczalnego” dla akustyków. To i tak pół biedy, bo występujący po niej reprezentant ZSRR, zespół Awgust, stał się ulubionym obiektem - tym razem publiczności - w kategorii rzutu woreczkiem z oranżadą (tudzież rolką papieru toaletowego itp.) do celu. Polska publiczność głodna była muzycznej agresji, a stylistyczne połączenie hard rocka, heavy metalu i muzyki glam nijak się w ten nurt nie wpisało, wywołując u widzów zachowania agresywne. Świetnie przyjęty został za to Hammer, który w sposób niezwykle udany połączył thrashową estetykę z radością gry. Nic też dziwnego, że liczne były porównania ich występu do Anthrax, a słowom uznania nie było końca. Skoro mowa o porównaniach, to kolejny gość z naszej strony Żelaznej Kurtyny, czechosłowacki Citron, wypracował sobie opinię klona Helloween. Ludzie jednak dobrze pamiętali występ niemieckiej gwiazdy sprzed roku i Czechosłowaków także przyjęli bardzo ciepło. Wilczy Pająk wystąpił już pod nowym, angielskim szyldem - Wolf Spider – ze świeżą, bardziej techniczną i agresywną muzyką oraz z podejściem, w którym precyzja gry zaczęła przyjmować rolę dominującą. Pierwsza gwiazda z Zachodu, niemiecki Rage, spotkał się z entuzjazmem tłumu, choć pokoncertowe opinie wcale nie były jednoznaczne. W celu osobistej weryfikacji tego, co i w jakiej formie zaprezentował wówczas Peavy Wagner z kompanią, warto zapoznać się z wideoklipem do utworu „Don’t Fear The Winter”, który właśnie podczas Metalmanii został zarejestrowany. No i Kreator. Niekwestionowana i bezdyskusyjna gwiazda z rewelacyjnym, powszechnie chwalonym występem. Za Kasią Krakowiak (MH nr 3/95) przytoczmy wypowiedź Mille Petrozzy sprzed lat: „Nasz występ na Metalmanii’88 w Polsce był czymś niezwykłym. Nigdy przedtem nie spotkaliśmy tak spragnionej muzyki i entuzjastycznej publiczności. Dotąd uważam go za jeden z najlepszych w karierze, obok koncertów w Japonii i Australii”. Ton wypowiedzi lider Kreatora podtrzymał w wywiadzie przeprowadzonym zupełnie niedawno przez Holgera Stratmanna na potrzeby niemieckiego magazynu „Rock Hard” (nr 12/2010). Zapytany o najważniejsze wspomnienia z występów w krajach Bloku Wschodniego, o to, co najmocniej utkwiło mu w pamięci, odpowiedział: „Przed wszystkim show w Katowicach. W hali sportowej o pojemności 15 tys. widzów musieliśmy wraz z Rage zagrać dwa razy podobny koncert: w południe i wieczorem. Zapotrzebowanie było ogromne. Wśród 30 tys. fanów wielu było także z DDR, obiecałem im, że w końcu spotkamy się także w Berlinie Wschodnim”. Wszystko by się zgadzało, no może poza wspomnianą pojemnością Spodka, ale zrzućmy to może na karb nadmiaru wrażeń. Po występie gwiazdy i „sprawnym” opróżnieniu obiektu z pierwszej grupy fanów, występ popołudniowy rozpoczęła ekipa z Destroyer – z nowym podejściem ku intensyfikacji brzmienia, co zresztą potwierdził sam występ. Citron powtórzył gig przedpołudniowy, węgierski Ossian, z racji znikomej zawartości thrashu w muzyce, podzielił los Awgust. Koncert Dragon z dość nietypowej perspektywy wspomina gitarzysta, Jacek Gronowski: „Generalnie tę Metalmanię słabo wspominam, bo odsiadywałem wtedy zasadniczą służbę wojskową (śmiech). Ale, jako że miałem z kapelą stały kontakt korespondencyjny, relatywnie najwięcej jestem z niej w stanie odtworzyć. Po pierwsze, bardzo długa była droga na Metalmanię – najpierw przesłuchania kaset (myśmy posłali zapis koncertu z Metalmanii’87 – ten wydany później na splicie z Wilczym Pająkiem), potem przesłuchania na żywo w „Leśniczówce”, „półfinał” – czyli tzw. „Metal Battle” (taka Metalmania extra) – ten koncert pamiętam dobrze, bo dostałem kilkudniową przepustkę z armii i po jednej próbie z kapelą zagraliśmy w piątkę – to był dobry dzień, do dziś pamiętam, jak 7.000 ludzi skandowało „DRAGON, DRAGON”. Kończyliśmy tzw. etap konkursowy – po nas grały tylko gwiazdy, m.in. Exumer i świetny amerykański Nasty Savage. Sama Metalmania była podzielona na dwa koncerty – ranny i popołudniowy. Wiadomo, że „lepszy” był ten popołudniowo-wieczorny. Dragon – jako „zwycięzca” Metal Battle - grał po południu, tuż przed Turbo, Rage i Kreatorem. Występ był znakomity – okazał się dla nas przepustką do Jarocina’88 (gdzie zakwalifikowaliśmy się do Złotej Dziesiątki). Zaprezentowaliśmy materiał z „Hordy Goga” plus „Raining Blood” Slayera jako utwór otwierający –zawsze mieliśmy dziki szał publiczności po tym numerze (śmiech)”.Koncert Turbo – ech, zamiast peanów pochwalnych, wypadałoby raczej zachęcić do sięgnięcia po DVD „The History 1980-2005”, na którym zespół ze swojego archiwum udostępnił utwory „Berud’s Sword”, „Last Warrior” i „Seance With Vampire” zarejestrowane właśnie podczas Metalmanii’88 (błędnie opisane jako „Live At Metalmania’87”) – istny energetyczny wulkan. Wojciech Hoffmann: „Na podstawie naszego DVD mogę tylko stwierdzić, że koncert TURBO był wyjątkowy. Zespół był w szczytowej formie i w swoim najsilniejszym składzie. Rok 1988 był dla nas znakomity. Podpisaliśmy kontrakt z NOISE RECORDS i czekała nas trasa z KREATOREM po Węgrzech. To wszystko dało nam ogromny power i poczuliśmy w sobie energię. I to było widać po tym koncercie. Koncert kręcony był również na potrzeby niemieckiej telewizji RTL... tak, tak byliśmy o krok od światowej kariery. Co było dalej, wszyscy wiemy. Zespoły zachodnie patrzyły na nas jak na jakieś niezwykłe zjawisko. Nie mieściło się im w głowie, że w Polsce mogą być takie kapele jak TURBO, a jednak! Pamiętam jeszcze, że najbardziej bałem się drogi z hotelu Katowice do Spodka. W przejściu podziemnym grasowały grupy skinów i waliły równo wszystkich metalowców. Na szczęście, do muzyków mieli jakiś szacunek i nigdy nikt nas nie zaczepił… Festiwal był bardzo dziwaczny, bo jednodniowy i zaczynał się idiotyczną porą jak dla muzyków, bo od 9 rano. Boże, kto wtedy słucha metalu? Tego dnia.... i to jednak chyba była pora popołudniowa, zapamiętałem zespół GENOSIDE, ale nie z koncertu. Dzień przedtem mieliśmy chyba jakiś zatarg, ale nie dam głowy. Pamiętam, że nie podobała mi się ich gwiazdorska postawa. Nigdy nie lubiłem ludzi, którzy jeszcze nic nie zrobili, a już się wysoko nosili. Wtedy też startował WILCZY PAJĄK, który ze względu na pochodzenie (chłopaki z Poznania) - ale nie tylko - rozwalał mnie swoją muzykalnością, techniką i pełnym zawodowstwem. Zawsze namawiałem Dziubę, żeby ich wziął do stajni. HAMMER - też znakomita energetyczna kapela. Pełen szacunek dla gitarzysty, chyba Maćka Sawicza. Grał znakomicie i wzbudzał we mnie jakąś zazdrość. DRAGON z kolei to istny wulkan i młodość. Wokalista Marek był znakomity. Miał zadatki na gwiazdę pierwszej wielkości. Szkoda, że słuch o nim zaginął. O zachodnich kapelach nie wspomnę, bo to oczywiste. Poza tym to był dla nas zupełnie inny świat. Wszyscy pachnieli drogimi (przynajmniej dla nas) kosmetykami. Ubrani w znakomite rzeczy. I czuli się u nas tak, jakby przyjechali do zoo. Ale tak to wtedy wyglądało. Były jeszcze dwie kapele z naszego „bloku”, ale zapamiętałem tylko CITRON, z którym później graliśmy trzy znakomite trasy. To była bardzo dobra METALMANIA”. Rage po raz drugi zagrał zgodnie z planem, Kreator - niestety, nie. Występ niemieckich thrasherów został przerwany w połowie ze względu na zajście z użyciem noża – zaatakowany został jeden ze skinheadów, próbujących za wszelką cenę doprowadzić do przerwania festiwalu. I ten właśnie fakt, wespół z nie najlepszym nagłośnieniem, agresją wmieszanych w tłum skinów (później przechwalali się swoimi „wyczynami” na łamach zinów, nie kryjąc intencji doprowadzenia do całkowitej likwidacji festiwalu; kolejnych dziewiętnaście edycji potwierdziło, że zamiar się nie powiódł)i nieprzekonującą konferansjerką, uznany został przez redaktorów zina „Thrash’em All” za największy mankament trzeciej edycji festiwalu. Nr 4/1988 „T’E A” został zresztą niemal w całości poświęcony festiwalowym wydarzeniom, dziennikarze pokusili się nawet o punktową ocenę poszczególnych występów – za najlepsze uznali prezentacje Kreator (ocena maksymalna), Turbo, Hammer i Wolf Spider. Co do oceny występu głównej gwiazdy zgodni są też muzycy Dragon, którzy zapytani o najlepszy koncert, mówią: „Przede wszystkim Kreator – Kreator to, obok Slayera, był nasz absolutny ówczesny top – to prawie jakby przyjechali na koncert do Polski Stonesi. Do tego materiał z „Pleasure To Kill”, „Terrible Certainty”… Za parę lat zagraliśmy z nimi mini trasę – tzw. „Radegast Tour”, no ale to dopiero miało się zdarzyć…”. Pomimo kilku niedopatrzeń natury organizacyjnej trzecią edycję festiwalu uznać należy za udaną, w pewien sposób dokumentuje to LP „Metalmania 88” z nagraniami Turbo, Wolf Spider, Destroyer, Dragon, Hammer i Genoside.
Na drodze do edycji czwartej raz jeszcze pojawił się przystanek o nazwie „Metal Battle” (21 stycznia 1989). Po raz kolejny w katowickim Spodku, po raz kolejny z udziałem działających niczym magnes zagranicznych gwiazd (Sodom i Risk raz jeszcze zagwarantowały wypełnienie hali po brzegi i okupację okolic Spodka przez tysiące zawiedzionych brakiem miejsc) i po raz kolejny jako sposób na wyłonienie uczestników Metalmanii. Jako kandydaci tym razem pojawiły się grupy Ghost, Haron, Astharoth, Destroyer i Wolf Spider, a ciekawą relację z „zewnątrz” zamieścił niemiecki „Metal Hammer” (nr 3/89 - na tle w barwach naszej flagi narodowej Gotz Kuhnemund nie może się nadziwić entuzjazmowi polskich maniaków). Sama Metalmania’89 odbyła się w dniu 16 kwietnia 1989 roku, tradycyjnie już w Spodku i nie-tradycyjnie jako jednodniowa impreza bez powtórek. Obok grup zagranicznych skupiła przede wszystkim zespoły związane z wytwórnią MMP, dodatkowo Astaroth dostrzeżony podczas Metal Battle oraz Egzekuthor mający na koncie sukces odniesiony rok wcześniej na festiwalu w Jarocinie. Ten ostatni Metalmanię’89 otworzył. Oddajmy głos gitarzyście, „Siwemu”: „Ten występ okazał się pokłosiem sukcesu odniesionego na poprzednim Jarocinie. Za zdobycie 3 miejsca otrzymaliśmy nagrodę w postaci bezpłatnej kampanii reklamowej, z czego oczywiście nic nie wyszło, za wyjątkiem zaproszenia na Metalmanię. Dla nas, biednego, podziemnego zespołu, grającego w jakiejś dziupli w mojej piwnicy, możliwość występu na najbardziej prestiżowym polskim festiwalu metalowym to było coś zupełnie nieoczekiwanego. Wprawdzie ustalenie, wg którego: „kto gra pierwszy, ten ostatni ma próbę techniczną”, sprowadziło się do tego, że próby nie zagraliśmy wcale, ale jak ta wielotysięczna wiara ryknęła, przeszły mnie takie dreszcze, tak zaczęły mi się trząść kolana, że nie mogłem się uspokoić jeszcze przez pół koncertu. Zresztą sam za siebie mówi fakt, że choć widziałem występy innych zespołów, na pewno widziałem Coroner, to nic a nic z tego nie pamiętam. Kompletna amnezja (śmiech). Jak wypadły pozostałe grupy z wrażenia zapomniałem, o naszym występie mogę powiedzieć, że czegoś takiego nie zapomina się nigdy w życiu.” Zupełnie odmienne wrażenia wynieśli ze Spodka muzycy Dragon. Jacek Gronowski: „Dla Dragona to chyba najgorsza Metalmania. „Zwycięski” skład AD’88 praktycznie się rozleciał: wokalista, Marek Wojcieski i basista, Krzysiek „Ziga” Nowak, wyjechali do Niemiec, ja wciąż jeszcze dosługiwałem swoje dwa lata w armii. Katastrofa – tyle że zagrać na Metalmanii musieliśmy – to było najważniejsze. Znowu udało mi się dostać przepustkę, na basie zagrał świeżo pozyskany z Gilotyny Demon, ja… zostałem zastępczym wokalistą (na gitarze zagrał sam Pająk). Koncert był mocno średni, ale oglądał nas wtedy wokal z Necrophobica, Fred, którego za parę miesięcy pozyskaliśmy do Dragona. Często potem się śmiał – że jak nas oglądał na Metalmanii, to był rozczarowany. A patrząc na mnie, myślał sobie, że zaśpiewałby lepiej. Miał rację (śmiech)”. Niemiecki MCB, jako kolejna kalka Motorhead, nie przypadł publiczności do gustu, Open Fire, porównując występ do wcześniejszego - sprzed dwóch lat, zaprezentował się w radykalnie odmiennej formie. Muzycznie – bardziej thrashowej. Mariusz Sobiela: „Na Metalmanię’89 jechaliśmy bardziej znani niż dwa lata wcześniej, a jednak... Koncert wypadł zaraz po dość gruntownych zmianach w składzie (z pierwszego składu OF zostałem tylko ja) i występ na nim był naszym błędem. Nie bardzo wiedzieliśmy, w którym kierunku mamy iść, i to potwierdziło się na koncercie w Spodku. Byliśmy stylowo wewnętrznie rozdarci, a na zewnątrz to można było odczuć. Nie było tak cenionej w nas spontaniczności. Pół roku później daliśmy ostatni koncert we Wrocławiu, podczas którego zadebiutował Acid Drinkers...”. Czeski Arakain dość udanie wpisał się w thrashowe standardy, poznański Gomor okazał się chyba największą tego dnia niespodzianką: „Gomor to zespół, który swoim występem na tegorocznej Metalmanii zburzył wszelkie wyobrażenia o heavy metalu w Polsce. Wystąpili jako „żart przedobiedni”, stając się w przeciągu 15 minut gwiazdką całej imprezy. Rock’and’rollowe propozycje poznaniaków opakowane heavymetalowym celofanem a’la Motorhead wywołały poruszenie wśród najbardziej zatwardziałych ortodoksów thrashu. Historia założenia zespołu jest bardzo podobna do narodzin szwajcarskiego Coronera, gdzie główne role przypadły również technicznym…”, tak o fenomenie Gomor pisał przed laty Mariusz Kmiołek („Thrash’em All”, nr 2/89). Projekt ten, stworzony przez technicznych Wolf Spider i Turbo oraz basistę Wolf Spider, Macieja Matuszaka, zaskoczył wszystkich, sam Maciej w „T’EA” skomentował metalmaniowy gig w sposób następujący: „Muszę przyznać, że byliśmy pełni obaw o to, jak ludzie zareagują na naszą muzykę. Wiedzieliśmy jednak, iż nie przejdziemy bez echa. Bałem się o chłopców, ponieważ to była ich pierwsza sztuka w życiu. Okazało się jednak, że byli bardziej zawodowi niż nasi wspaniali muzycy z grup thrashowych”. Tymczasem kolejne grupy thrashowe ustawiły się w kolejce do występów. Hammer nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej występem rok wcześniej – tym razem dały o sobie znać zmiany personalne, choć publiczność obdarzyła zespół dużym kredytem zaufania. Astharoth zaintrygował ucho agresywnym potokiem technicznych dźwięków, a oko – obecnością… gitarzystki, która umiejętnościami nie ustępowała gitarowym przedstawicielom płci brzydkiej. Muzycy Alastor dali z siebie wszystko, być może tak właśnie zaprocentowało wydanie „Syndroms Of The Cities”, oficjalnego debiutu ekipy z Kutna. Turbo zagrało na poziomie zbliżonym do występów z edycji wcześniejszych, po latach Wojciech Hoffmann wspomina: „METALMANIA 1989… Zespół po wspólnej trasie z KREATOREM był bardzo mocny. Wchodziliśmy wtedy na scenę i czuliśmy się jak gwiazdy. Mieliśmy oczywiście szacunek dla naszych kolegów z innych kapel, ale po nas było widać, że jesteśmy solidnym, scalonym i nie do ruszenia zespołem. Za rok okazało się jednak, że wcale tak nie było. Koncert na METALMANII był jednak bardzo dobry. Człowiek nawet nie wie, ile daje mu przebywanie i podpatrywanie kogoś, kto „je bułkę z masłem” przez całe życie. Tak było z nami i my przez tę trasę z KREATOREM uwierzyliśmy w siebie. Mille żałował, że nie znał nas przedtem, bo akurat jechali do USA na przeszło 40 koncertów, i gdyby wiedzieli, że jesteśmy w tej samej wytwórni (NOISE), zaproponowaliby nam wyjazd do Ameryki, a wtedy.....? Ale to już inna historia... I to był nasz ostatni dobry koncert spośród wczesnych edycji METALMANII. Następny dobry, a raczej bardzo dobry, to rok 1999 i 2005, już po reaktywacji kapeli”. Niemiecki Protector… prawdopodobnie zaliczył koncert życia. A przy okazji najlepszy – zdaniem ogromnej części publiczności – występ tej edycji festiwalu. Martin Missy, pierwszy wokalista zespołu, który opuścił go tuż przed występem w Katowicach, na łamach magazynu „Mega Sin” (nr 2/2004)nie krył frustracji z tego powodu, napomknął też o wrażeniach kolegów: „Żebyś wiedział, że byłem totalnie sfrustrowany, jak się dowiedziałem o tym występie. Chłopaki mówili, że publika była po prostu genialna. Hansi miał ponoć łzy w oczach, a Ede chciał nawet fanom oddać swoją gitarę. To musiało być wspaniałe uczucie grać przed tymi oddanymi bez reszty maniakami”. Z pewnością, choć dodać tu należy, że nigdzie indziej Protector nie doczekał się takiej popularności jak w Polsce. Zresztą i u nas zgasła dość szybko, za zmianami składu nie nadążali chyba nawet sami muzycy, o tym jednak słów kilka w dalszej części artykułu. Kwestią otwartą pozostaje też pochodzenie koncertowej części dodanej do „Urm The Mad”: czy zarejestrowane na żywo cztery kompozycje rzeczywiście mają katowicki rodowód? Wiele źródeł na to właśnie wskazuje… Podobnie jak wielu uczestników Metalmanii twierdzi, że wzięło udział w koncercie Living Death, niemieckiej legendy speed/thrashu. A to niezupełnie prawda, bo jakiś czas przed polskim koncertem, w Living Death doszło do rozłamu: bracia Kelch zachowali prawa do nazwy, a w Katowicach zjawił się założony przez pozostałych muzyków starego składu Living Death (Thorsten„Toto” Bergmann – wokal, Fred – gitara, Atomic Steif – perkusja), wzmocnionych przez nowego basistę (Lemmy…), twór o nazwie Sacred Chao. Żeby nie było wątpliwości – ta właśnie nazwa pojawiła się na banerach reklamowych, zawieszonych na zewnątrz Spodka, a Living Death jako taki w Polsce nie wystąpił nigdy. Pomijając perturbacje natury formalnej – sam występ przyjęty został przychylnie, choć bez nadmiernego entuzjazmu. Podobny też los spotkał gwiazdę, szwajcarskie trio z Coroner. Wszyscy podziwiali precyzję muzyków, wszyscy zachwycali się smaczkami i niuansami, ale reakcja była w znacznej mierze adekwatna do zachowania na scenie samych muzyków. A ci, skupieni na odgrywaniu połamanych partii, zdecydowali się na bezruch. Summa summarum, koncert znakomity, choć pozbawiony tej charakterystycznej dla tamtych czasów ekspresji. Nie przeszkodziło to Marquis’owi Marky’iemu, perkusiście Coroner, w podsumowaniu przeprowadzonego z nim wywiadu („Thrash’em All”, nr 1/89) w sposób krótki i dosadny stwierdzić: „Jesteście najgorętszą widownią w Europie!”. Prawda że miło? Jako dopełnienie tradycji potraktować można wydanie LP „Metalmania 89” z utworami Alastor, Turbo, Gomor, Hammer, Egzekuthor, Open Fire i Astharoth.
Co bardziej zorientowani, wśród gości obecnych na IV edycji Metalmanii rozpoznali A.C. Wilda z włoskiej formacji Bulldozer. Pojawił się tam nie przez przypadek: badał polskie warunki koncertowe przez występem w roli gwiazdy podczas kolejnej odsłony Metal Battle. Ta odbyła się jeszcze w tym samym roku, 17 listopada, tym razem jednak nie w Katowicach, lecz w Zabrzu. Obok Bulldozer, przed pięciotysięcznym audytorium zaprezentowały się grupy Dragon, Vader, Egzekuthor, Astharoth, Destroyer, Alastor, Turbo i Wolf Spider, sześć z nich otrzymało możliwość występu podczas Metalmanii’90, a dwie pozostałe – rok później. V edycja Metalmanii zagościła w Spodku 21 kwietnia 1990 roku. Po raz pierwszy przyniosła tak wyraźne symptomy… nadciągającego kryzysu. Zapowiedziany wcześniej jako gwiazda King Diamond nie wystąpił (jako powód podano problemy zdrowotne perkusisty), zamiast niego pojawiły się sprawdzone wcześniej marki Kreator i Protector, a także wszystkie zespoły związane ze stajnią MMP - stąd też złośliwe określenia „gala MMP”. Tutaj nie mogło być większych zaskoczeń, ale po kolei. W przypadku Destroyers zmiany ograniczyły się przede wszystkim do rozszerzenia nazwy o literę „s” oraz po raz kolejny – do roszad personalnych. Alastor podtrzymał dobrą formę sprzed roku, zresztą w celu podsumowania obu występów oddajmy może głos Mariuszowi Matuszewskiemu, gitarzyście grupy: „Dla mnie Metalmania’89 i Metalmania’90 były próbą konfrontacji z zawodowymi kapelami zarówno polskiej sceny, jak i tej spoza komunistycznej kurtyny. Sam występ u boku czołówki krajowego metalu i gwiazd w rodzaju Nasty Savage, Kreator i Coroner mobilizował do pracy nad sobą i cieszył. Tomek Dziubiński dawał nam szansę zaistnienia w „Świecie Metalu”. Mieliśmy wtedy naprawdę niewiele doświadczenia, ale granie na deskach Spodka rekompensowało wszystko. Dziesięciotysięczna publika – głodna metalu - to była jazda. Teraz trudno o takie frekwencje. Jeśli chodzi o kapelę , która zrobiła największe wrażenie - dla mnie był to Kreator. Miło było posłuchać równego, mocnego, thrashowego łojenia. Ciary przechodziły po plecach…”. W ciągu roku wiele zmian nastąpiło też w szeregach Dragon. Zmian – wyłącznie na lepsze, co potwierdza J. Gronowski: „Rok 1990 – i znakomity koncert ma Metalmanii. Byliśmy w odnowionym składzie, z Demonem, Fredem, z Pająkiem (graliśmy na dwa wiosła). Materiał głównie z drugiej płyty – „Fallen Angel” – znakomicie wypadał koncertowo (zwłaszcza „Łzy Szatana”, śpiewane chyba jeszcze po polsku). Growling Freda, blasty Bomby, „szatańskie” teksty, mocne, deaththrashowe brzmienie na dwa wiosła – to w 1990 roku było coś bardzo, bardzo mocnego i rzadko spotykanego w Polsce (zwłaszcza na „overgroundowym” koncercie)”. Największą sensacją – swoistym powiewem muzycznej świeżości – okazał się występ debiutującego na festiwalu Acid Drinkers. Nie umknęło to również uwadze gitarzysty Dragona: „Zapamiętałem ten - w sumie jeden z pierwszych koncertów Acid Drinkers – zrobili spore wrażenie. Pojawili się z dość ciekawym pomysłem na siebie, takim rockandrollującym punk/thrashem. To się podobało publiczności, nam też, przyznaję”. Występ Astharoth zaskoczył o tyle, że muzycy wyraźnie dali do zrozumienia, że na imprezie organizowanej przez MMP grać nie chcą, Wolf Spider, po wcześniejszej absencji, tym razem pojawił się z nowym wokalistą i jeszcze bardziej technicznym zacięciem. W Hammer ustabilizował się skład, nic też dziwnego, że i muzycznie zespół raz jeszcze się obronił. Trudno to samo powiedzieć o Turbo, nad którym wisiała już klątwa destabilizacji. Sięgnijmy raz jeszcze do archiwalnej wypowiedzi Grzegorza Kupczyka: „Wówczas graliśmy materiał z płyty „Epidemic”. Niezbyt pamiętam tę edycję, ponieważ byłem już trochę oddalony od zespołu. Od początku nie podobał mi się ten album. W samej kapeli też nie działo się najlepiej – zaczynały się poważne zgrzyty, także z producentem. Dołączył do nas Litza, którego bardzo lubię i szanuję, ale nadal twierdzę, że on nie pasował do Turbo. Ta zmiana składu spowodowała nieodwracalne zmiany w organizmie, jakim była nasza grupa. Odbiło się to i na tym występie. Przyjęci zostaliśmy znakomicie, ale… mam wrażenie, że z zasady, bo to Turbo przecież. Mam jednak wrażenie, że gdyby to był debiutujący zespół, sprawa wyglądałaby ze strony publiczności zupełnie inaczej. Zresztą, recenzje były dobre, nie bardzo dobre, jak wcześniej. Tylko dobre”. Nie lepiej wspomina to Wojciech Hoffmann z obecnej perspektywy: „METALMANIA 1990 to istna porażka. W zespole panowała beznadziejna atmosfera. Powodem było rozwiązanie umowy z NOISE RECORDS. I w zasadzie do dzisiaj nie wiemy z jakiego powodu? I już się nie dowiemy, bo Tomek tę tajemnicę zabrał ze sobą w inny wymiar. Graliśmy wtedy materiał z „EPIDEMII” i publiczności się to nie podobało. Chyba poleciały w naszym kierunku jakieś warzywa. Byłem podłamany. Nasza nowa muzyka również mnie nie przekonywała. Drzemały we mnie inne emocje i inne dźwięki. Byłem zafascynowany SEPULTURĄ i chciałem iść w takim kierunku. Chciałem rozwoju kapeli, a tamten skład i minorowa atmosfera w zespole nie dawała żadnych szans na taki rozwój. Grzegorz wprawdzie chciał ratować sytuację na tym koncercie, ale nie był już wtedy z nami związany psychicznie i to było też widać, więc publiczność była przeciwko nam. Oni mieli już nową gwiazdę w postaci ACID DRINKERS. To było wydarzenie. Stałem, patrzyłem jak osłupiały na tą kapelę i zdawałem sobie sprawę z nieuchronności zmiany warty... Dla mnie to była najgorsza METALMANIA”. Podobny los dotknął Niemców z Protector, którzy tym razem zagrali bez przekonania; być może to z powodu karuzeli zmian w składzie, szczególnie na posadzie wokalisty… a może mieli po prostu słabszy dzień. Widzów ostatecznie pognębił gig Kreatora - nie dość, że poważnie niedomagający brzmieniowo, to po raz kolejny przerwany w połowie. Jak nie akcje ze skinheadami, to znów bratobójcze mordobicia pomiędzy samymi metalowcami skutecznie psuły nastroje prawdziwym miłośnikom muzyki. Doprawdy, trzeba było mieć wówczas wiele samozaparcia, żeby przetrwać zagrożenia z zewnątrz (wrogich subkultur nie brakowało, milicja, a później policja, dorzucały swoje „trzy grosze” do pakietu zagrożeń), ale i bezpiecznie odnaleźć się wśród tarć pomiędzy fanami z różnych miast (autorowi niniejszego materiału szanowna ekipa ze Szczecina łaskawie pozostawiła buty, a za odpowiednią wiedzę nawet koszulkę z motywem „Scream Bloody Gore” Death, niestety, pieniędzy, wszelkiej maści przypinek i kurtki już nie…), tudzież fanami poszczególnych odłamów metalu, czy nawet zespołów. Cóż, kształt i przebieg Metalmanii’90 jednoznacznie dały do zrozumienia, że konieczne są nawet nie tyle już zmiany, co prawdziwa rewolucja.
Ta przyszła już rok później, częściowo jako efekt przemyślanej strategii, a częściowo jako owoc mało przyjemnych zdarzeń. Występ Sodom i Risk w Spodku w ramach „Agent Orange Tour” w lipcu 1990 roku i kilka związanych z nim zdarzeń natury kryminalnej, dał władzom Katowic pretekst do podjęcia kroków przeciwko organizacji jakichkolwiek imprez metalowych w mieście. Odpowiedni zakaz uniemożliwił więc zaplanowany na wrzesień gig Sacred Reich i Atrophy, w wyniku długich negocjacji udało się uzyskać zgodę na grudniowy koncert Kreator, Death i Dragon. Problem w tym, że na sześć dni przed zaplanowaną datą występu, 15 grudnia 1990 roku, w rezultacie bójki skinów i metalowców, jeden ze skinheadów został pchnięty nożem w serce ze skutkiem śmiertelnym. Sam koncert ostatecznie się odbył, ale tylko ze względu na obawy władz przez reakcją sześciu tysięcy nabywców biletów. Odbył się z dodatkowymi atrakcjami typu: informacja o podłożonej bombie, występy przy zapalonych światłach, no i oczywiście atmosfera grozy wyczuwalna w całym mieście. Wizyty Kreator w dziwny sposób generowały sytuacje konfliktowe, ten występ przynajmniej nie został skrócony. Jednak wrażenia, jakie po sobie pozostawił, sprawiły, że nazwa „Metalmania” w Katowicach była od tej pory wysoce niepożądana. Stąd neutralny szyld zastępczy „International Music Festival” (z dopiskiem „Rock Against AIDS”), stąd zapowiedź przekazania części dochodów ofiarom AIDS, Towarzystwu Kultury „Zachęta” oraz na budowę szpitala dziecięcego w Chorzowie. Cele szczytne, a jednak i to nie pomogło, w wyniku czego festiwal przeniesiony został do Jastrzębia-Zdroju, do tamtejszej Hali Widowiskowo-Sportowej, wraz ze wszystkimi jej mankamentami w postaci fatalnych warunków akustycznych, jeszcze gorszych klimatyzacyjnych, no i oczywiście niewspółmiernie mniejszej pojemności. Pozytywne i zamierzone strony rewolucji to przechylenie szali ilościowej na korzyść zespołów zagranicznych, to zminimalizowanie ilości grup z MMP, a także – co odebrane zostało na różne sposoby – zdecydowana brutalizacja stylistyczna. VI edycja Metalmanii, tym razem wyjątkowo jako International Music Festival, odbyła się 27 kwietnia 1991 roku, a rozpoczęła od niespodzianki rodem z Niemiec, thrashmetalowego Despair, który otworzył festiwal w sposób godny i tak też odebrany przez fanów. W przypadku Egzekuthor, bardziej dociekliwi spośród uczestników zastanawiali się pewnie, czy to oby na pewno ten sam zespół, który zaprezentował się na Metalmanii’89? Zmiany w składzie były wręcz drastyczne, ale metalowy lud najwyraźniej w pełni zaakceptował wokalistę i basistę, ściągniętych z również szczecińskiego Merciless Death. Ci zagwarantowali podniesienie poziomu agresji, a tego polskim fanom było trzeba. W pełni potwierdziły to też brutalne występy Vader (bardzo intensywny i tak gorąco przyjęty, że zakończony bisem) i austriackiego Pungent Stench (kolejna festiwalowa niespodzianka). Do pakietu agresji skutecznie dołączyli „spóźnialscy” z niemieckiego Atrocity, doprawiając występ porcją trudno przyswajalnych technicznych smaczków. Na miano festiwalowej rewelacji z pewnością zasłużyła sobie brutalnie thrashująca ekipa z Holy Moses. A przede wszystkim ona – szalenie charyzmatyczna Sabina Classen, która pozostając w centrum uwagi, a przy tym decydując o przebiegu wydarzeń, zapracowała wraz z zespołem na kolejny tego dnia bis. To był zdecydowany strzał w dziesiątkę. Dragon… ech, może lepiej oddać głos samym zainteresowanym. Jarosław Gronowski: „Metalmania’91 to Dragon u szczytu możliwości - w swej najlepszej formie i w najlepiej zgranym, czteroosobowym składzie. Graliśmy koncert już jako krajowe „gwiazdy”, z trzema albumami w dorobku, w tym świeżo nagranym, techniczno-deathowym „Scream Of Death”. Ten trudny materiał zaskakująco dobrze wypadał na koncertach… A koncert o tyle nietypowy, że - o ile pamiętam - nie w Spodku, a w Jastrzębiu. Ta Metalmania miała znakomitą obsadę”. Francuska Massacra mogła liczyć na przychylne przyjęcie, bo swoją pozycję wśród polskich maniaków podziemia ugruntowała już wcześniej występem na festiwalu „S’thrash’ydło” w Ciechanowie, ale chyba aż tak entuzjastycznego odbioru się nie spodziewali… Co innego Acid Drinkers. Poznaniacy po rewelacyjnym przyjęciu rok wcześniej, mogli oczekiwać na wiele, ale było też wiadomo, że i oni z siebie wiele dadzą. I dokładnie tak właśnie się stało, a radosny thrash bez reszty zawładnął publicznością szczelnie wypełniającą jastrzębski obiekt. Radość zgasła, gdy na scenę wkroczył poważny, nastrojowo-grobowy, monumentalny Candlemass! Szwedzi zagrali w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że rola gwiazdy festiwalu przypadła im nie przez przypadek. Zaprezentowali potężną dawkę kompozycji, przede wszystkim z „Ancient Dreams” i „Tales Of Creation”. Zagrali i pokazali jak należy grać najprawdziwszy doom. By ocena imprezy była bardziej pełna, niech z perspektywy muzyka wypowie się raz jeszcze J. Gronowski: „Tym razem obsada była bombowa – przede wszystkim po latach powrócił Vader, już w swej potężnej, znanej do dziś postaci (polubiliśmy się bardzo z Vaderem na pierwszej Metalmanii jako dwie najostrzejsze kapele), był trochę operetkowy, ale chwilami piorunujący deathowy Pungent Stench z Austrii, no i przede wszystkim jedna z najciekawszych wówczas kapel technicznego thrashu – Holy Moses z rewelacyjną Sabiną Classen na wokalu”. No właśnie, prawdopodobnie uniwersalizm okazał się najmocniejszą stroną tejże edycji. Już wkrótce, na kilka lat miało to ulec zmianie, z wyraźnym ciążeniem w kierunku metalu śmierci. Na prezentację śmiercionośnych edycji czas nadejdzie za miesiąc...
Rafał Monastyrski